Rozdział VII

252 12 0
                                    

- A może dam ci jakieś kanapki na drogę? Albo zapakuje naleśniki? I tak zostały nam ze śniadania... - podsunęła kobieta, uśmiechając się życzliwie. - Dołączę też herbatę! Rozgrzeje cię, jak zrobi ci się zimno - mówiąc to, już zwracała się w stronę hotelu. - Daj mi minutkę! - zawołała. Zanim jednak zdołała zrobić choćby krok, zatrzymałam ją w miejscu, owijając palce wokół jej drobnych nadgarstków.

- Naprawdę nie trzeba, Genevro - użyłam jej pełnego imienia, by wiedziała, że zbytecznie zaprzątała sobie tym głowę. - To tylko dziesięć minut drogi - przypomniałam, wciąż dostrzegając niezdecydowanie na jej twarzy.

- Ale...

- Daj spokój, kochanie, wypływa na kilka godzin, a nie dni - Harlem wstawił się za mną, odzywając gdzieś zza jej pleców. Obydwoje postanowili odprowadzić mnie do portu, gdzie pięć minut temu miałam wsiąść na statek. Pożegnanie nieco się nam jednak przeciągało, co drażniło nie tylko samego kapitana, ale i pozostałych pasażerów.

- Wiem, ale... - umilkła, niepewna co tak naprawdę chciała powiedzieć. - No wiecie - przewróciła oczami. Nie miałam nic przeciwko jej czułościom. Dawno nikt się mną tak nie opiekował, a to sprawiało, że... Czułam się, jakbym po części odzyskała matkę. - Uważaj na siebie - poprosiła, stając u boku męża. Objął ją czule, posyłając mi niemrawy uśmiech. Coś wyraźnie go drażniło, ale subtelnie zbywał każde moje pytanie na ten temat.

W końcu zajęłam wolne miejsce na pokładzie. Wraz ze mną, do miasta płynęło także kilkoro dzieci. Według zegarka za niecałą godzinę zaczynały pierwszą lekcję. Domyślałam się, że musiało to być dla nich... nie tyle, ile wyczerpujące, co po prostu nudzące, by dzień w dzień podróżować do szkoły w podobny sposób.

Na wyspie spędziłam zaledwie tydzień, ale w pełni wystarczył on, bym odzwyczaiła się od życia w mieście. Gdy moje stopy dotknęły stałego gruntu, poczułam się, jakbym wylądowała na księżycu. Różnice były tak ogromne, że ledwo co poznawałam to miejsce! Jako pierwszy rzucił mi się hałas... Warkot silników, uliczni grajkowie, zgiełk rozmów - bodźców było tyle, że już na wstępie zakręciło mi się w głowie. Po tym krótkim detoksie nawet obijanie się o siebie sztućców w pobliskim barze wydało mi się głośne! W Alcatraz jedynym dźwiękiem był klekot ptaków, podczas gdy San Francisco samo w sobie można by uznać za hałas. I to wyjątkowo nieprzyjemny dla ucha...

Kolejny był ciągły pośpiech. Miałam wrażenie, jakbym wchodząc w głąb miasta, znów dołączyła do toczącej się tu gonitwy. To na tyle osobliwe uczucie, że zastanawiałam się, jak to będzie wrócić do normalności, gdy już zakończę projekt...

Statek powrotny odpływał krótko po trzynastej. Miałam więc dostatecznie dużo czasu, by zrobić wszystko to, po co się tu zjawiłam.

W pierwszej kolejności na mojej liście znajdowało się wywołanie zdjęć. Zaniosłam zapełnioną kliszę do profesjonalisty, który miał się tym zająć. Nie był to proces ani prosty, ani szybki, dlatego wolałam nie tracić na niego swojego czasu. Całe szczęście, że Ginny poleciła mi jednego ze swoich znajomych, który się tym zajmował. W innym przypadku musiałabym marnować dwie godziny drogi, by pofatygować się aż do Clayton.

Nie był to mój pierwszy raz w San Francisco, ale za każdym razem, gdy je odwiedzałam, odnosiłam wrażenie, jakby stawało się kompletne innym miejscem. Głównie z tego względu dwukrotnie zmuszona byłam zapytać o drogę przechodniów. Na całe szczęście okazali się na tyle pomocnymi ludźmi, że bez problemu wskazali mi najbliższy supermarket, w którym mogłam zrobić najpotrzebniejsze zakupy.

Ze wszystkim uporałam się w mniej niż dwie godziny, to też zostało mi jeszcze trochę czasu do użytku własnego. Pewnie spędziłabym je na bezcelowym zwiedzaniu miasta, a przynajmniej tych uliczek, z których wiedziałabym, jak powrócić, gdyby jednak mojej uwagi nie przykuło małe, choć niewątpliwe interesujące miejsce.

DYLOGIA BRACI SULLVIAN - p o t ę p i o n y #1 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz