Rozdział XXIV

111 10 0
                                    

Gdy po raz pierwszy zawitałam do Alcatraz, wiedziałam o nim tylko tyle, że było najsłynniejszym na świecie więzieniem, nad którym od dłuższego czasu zbierały się ciemne chmury. Dziś dowiedziałam się, że nie zwiastowały one jedynie deszczu, a i nadciągającą, śmiercionośną burzę. To miejsce było jedną wielką intrygą. Bombą, która lada moment miała wybuchnąć! - to właśnie uświadomiły mi słowa siwowłosego, wywołując przy okazji cień paniki, że być może było już za późno, by to wszystko uratować. By uratować nas...

Zamrugałam. Raz, drugi i trzeci, ale nawet gdy znów otworzyłam oczy, rzeczywistość dookoła mnie nie uległa żadnej zmianie. Harlem wciąż wpatrywał się we mnie tym nieugiętym wzrokiem, a ja zmieciona przez zdezorientowanie, ledwo co trzymałam się na własnych nogach.

Byłam w stanie sobie wyobrazić, jak nieestetycznie musiała wyglądać teraz moja twarz, gdy zdobiły ją te wytrzeszczone oczy i rozdziawione usta.

- Masz na myśli... - urwałam, niepewna, czy potrafiłabym w ogóle wypowiedzieć te słowa na głos. - Chcesz go... - złapałam się za serce, czując, jak na moment stopuje szaleńczy galop.

- Co? - tym razem to on wykrzywił się w niezrozumieniu. Zaraz jednak omal co nie zakrztusił się śliną, gdy w pełni zrozumiał pytanie. - Nie! - zawołał, zaprzeczając od razu. - Oczywiście, że nie! Nie zamierzałem go... - zamilkł. Najwidoczniej i jemu ciężko przychodziło to przez gardło.

Westchnął, ściskając nasadę nosa, nim złapał mój nadgarstek.

- Chodź - ponaglił, wciągając mnie do środka motelu. Szybkim krokiem przemierzył przedsionek, za cel obierając sobie jeden z wolnych pokoi. Wciągnął mnie do niego, sam odwracając się w celu upewnienia, czy drzwi, aby na pewno zostały dobrze zamknięte. - Posłuchaj mnie... - poprosił, podchodząc o krok. Oblizał dolną wargę, jakby wciąż wahał się, czy powinien był to wyznać, nim pokręcił z niezrozumieniem głową. - Nie chodziło mi o to, by robić mu jakąkolwiek krzywdę - zapewnił, a szczerość w jego oczach utwierdziła mnie w przekonaniu, że mówił prawdę. Westchnęłam więc z ulgą.

- Ale musimy coś zrobić, by został zwolniony - doprecyzował.

- Jeszcze dzisiejszego ranka go broniłeś - wytknęłam. Nic dziwnego, że ta nagła zmiana wzbudziła we mnie konsternację. Jakim cudem tak szybko zmienił o nim zdanie?

- Tak, ale wtedy nie wiedziałem wszystkiego - wybronił się, co znów zabrzmiało podejrzanie.

- Nie wiedziałem wszystkiego? - powtórzyłam ze zmarszczonymi brwiami. - A co to ma znaczyć?

- To ma znaczyć, że... - ucichł w połowie, obracając się w kierunku zamkniętych drzwi, jakby raz jeszcze musiał się upewnić, że nikt nas nie słyszał. - Rozmawiałem z nim - zaczął, normując nierówny oddech. - Wszystko się skomplikowało i naprawdę rozumiem jego obawy, ale nie sądzę... Nie mogę pojąć, dlaczego uważa, że to dobry pomysł. Jest szalony, jeśli myśli, że nikt się nie dowie. Chce dobrze, ale jedynie ściągnie na nas Jego gniew. Nie możemy do tego dopuścić, Nyx. Nie możemy pozwolić, by to zrobił, bo w innym przypadku On... - złapał się za głowę, kręcąc nią w niemałej panice. - Boże On nas zabije!

- Chwila, moment... - złapałam go za ramiona, niemo nakazując, by się uspokoił. Ciężko było mi go zrozumieć, gdy w amoku rzucał pojedynczymi zdaniami. Skupił na mnie wzrok, ale trochę mu to zajęło. - Co dokładnie chce zrobić naczelnik? I komu? - dociekałam. Spojrzał na mnie kompletnie bezradny, nim złapał w zęby drżącą wargę. - Harl...

- Wiesz, dlaczego Dexter tu siedzi, prawda?

Dexter? To o niego chodziło? - wszelaki kolor na raz odpłynął z mojej twarzy, a niepokój rozprzestrzenił się po całej klatce piersiowej.

DYLOGIA BRACI SULLVIAN - p o t ę p i o n y #1 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz