Rześkie powietrze lizało policzki Raphaela, gdy gnał przed siebie w przepełnionym nieposkromioną radością biegu po nowojorskich dachach. Prawie zapomniał jakie to uczucie gdy przeskakiwał bez tchu 10-metrowe szczeliny między budynkami. Na nowo zakochiwał się w sposobie, w jakim jego stopy stykały się z szorstką strukturą betonu. Przyzwyczajony do miękkiego podłoża ściółki w lesie, był to mocny, lecz przyjemny kontrast. Czuł się pewniej, gdy miał twardy grunt pod stopami i żadne liście nie właziły mu miedzy palce. Wzbijając się w powietrze, wykonując przy tym imponujący pół obrót, wylądował gładko na palcach, zatrzymując się bezpiecznie, kilkadziesiąt centymetrów przed krawędzią. Poprawił opaskę na ramieniu, która lekko zsunęła się podczas jego piruetów. Raph rozejrzał się wokół. Znajdował się w pobliżu jednego z bastionów ludzi, ale nie na tyle blisko, aby go wykryli. Może i wariował ze swoim bieganiem, ale nadal zachowywał czujność. Nie dałby się im złapać. Nie gdy odzyskał rodzinę i wiarę w to, że może być lepiej. Jednak coś w środku Raphaela pchało go do przodu, ku osadzie ludzi. Zwykła ciekawość wzięła nad nim górę i nie wiele dłużej myśląc podążał ku osadzie ludzi. Przecież mnie nie zauważą, będę ostrożny – myślał. Raph z wdziękiem wylądował na betonowej półce i z fascynacją obserwował jak od czasu do czasu z drzwi opuszczonej kamiennicy wyłaniały się pojedyncze osoby. W większości były zwykłymi dzieciakami, może kilka lat młodszymi od niego. Raph przyjrzał się im uważniej. Mieli broń – i to dużo. Praktycznie co drugi chłopak był uzbrojony. Niektórzy dzierżyli białą broń – noże, maczety a nawet łomy. Teraz Raph w pełni rozumiał Donatella; nie chciał skrzyżować z nimi tych samych ścieżek. Przeskakując na pobliski budynek, Raph znalazł lukę między żelaznym rusztowaniem, a szklanym stożkowatym dachem. Widocznie podczas inwazji potwory wyrwały element instalacji. Pochylając się do granic możliwości, Raph zajrzał do środka budynku. Jego oczom ukazała się ogromna sala która, sądząc po specyficznych regałach wokół ścian, służyła jako biblioteka miejska. Teraz mieściło się tam kilkadziesiąt prowizorycznych leżanek oraz materacy na których wypoczywali pozostali przy życiu nowojorczycy. Między nimi biegały małe dzieci krzycząc radośnie i rzucając do siebie piłką, która najlepsze czasy miała już dawno za sobą. W centrum sali zgromadzona była mała grupka ludzi, którzy pochylali się nad rozłożoną na stole mapie, z pozaznaczanymi różnymi kolorami partiami miasta. Raph nie mógł dokładnie dostrzec, o jakie konkretnie lokalizacje im chodzi, ale z ułożenia mapy wnioskował, że chodzi o Hell's Kitchen i Soho. Musieli nad czymś żywo dyskutować, ponieważ gestykulowali różne znaki w powietrzu. Niestety Raph był zbyt daleko, by cokolwiek zrozumieć z ich rozmowy. Przesunął swój wzrok po ziszczonych regałach i zauważył, że w kącie pomieszczenia mieści się coś w rodzaju kuchni polowej. Kobiety miały tam swoje stanowisko i gotowały jakąś strawę w trzech dużych kotłach. Wzdłuż ściany, ustawiała się już długa kolejka głodnych mieszkańców z miskami w dłoniach. Raph oblizał usta z zazdrości. Och ileż by dał, by zjeść porządną zupę z prawdziwego zdarzenia! Pozostając w swojej fantazji o ciepłej strawie nie zauważył, jak grupka osób wokół stołu nagle ucichła i wpatrywała się wprost w niego. Dopiero chybny strzał oddany w jego głowę, uświadomił mu że został zdemaskowany.
- Cholera! – zaklął, po czym rzucił się do ucieczki. Biegnąc z całych sił, modlił się, aby nie zaważyli dokąd się kieruje. Niestety, gdy wskoczył na budynek po drugiej stronie przecznicy, jakby z podziemi wokół niego pojawiła się cała masa dzieciaków, celując do niego z karabinów. Jakim cudem zdążyli go tak szybko otoczyć?! Zatrzymując się gwałtownie Raph oglądał się groźnie po wszystkich twarzach. Nie musiał szacować, by wiedzieć że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę. Jeden gwałtowny ruch i skończyłby nafaszerowany ołowiem. Postanowił grać na czas, ku jego wewnętrznemu sprzeciwowi. Podnosząc ręce w geście bezbronności, Raph przemówił:
- Słuchajcie nikt nie chce tu kłopotów, przypadkiem was znalazłem.
Najbliżej stojący dzieciak z pistoletem w dłoni, krytycznie uniósł brew.
- Och, doprawdy? Przypadkiem nas znalazłeś i przypadkiem nas obserwowałeś. Pewnie też przypadkiem planowałbyś razem z kumplami ukraść nasze zapasy żywności, tak jak zrobiliście to ostatnio na Brooklynie – rzucił ostro w stronę Rapha.
Raph krzywo się uśmiechnął.
- Przypadki chodzą po ludziach? – zażartował z nerwowym śmiechem.
Dzieciak tylko warknął na ten żart. Reszta powoli zaczęła się zbliżać do niego, zacieśniając krąg.
Uhh, chyba im się to nie spodobało -pomyślał Raph. Musiał szybko coś wymyśleć, aby wyjść stąd w jednym kawałku.
- Proszę, naprawdę nie mam złych zamiarów, po prostu zapomnijmy o tej sytuacji i każde z nas rozejdzie się w swoje strony – ponownie spróbował.
- Nie licz na to żółwiu.
Tylko wyćwiczony latami refleks uratował Raphaela przed nadchodącym ciosem z jego prawej strony. Zdołał zrobić unik, gdy już kolejni się na niego rzucali. To tylko zwykłe dzieciaki, pokonam ich raz dwa. Uśmiechając się do siebie, Raph poczuł się niemal tak samo jak za dawnych czasów, gdy beztrosko wyciskał gówno z ulicznych gangów i złodziei. Już czuł znajome, błogie uczucie adrenaliny wypełniającej jego krew, gdy był ferworze walki. Odrzucając na kilka metrów chłopaka z maczetą potężnym kopnięciem z półobrotu, Raph zastanawiał się dlaczego jeszcze nie zaczęli do niego strzelać. Może bali się postrzelenia własnych towarzyszy, gdy szarpał się z nimi na prawo i lewo. Kopiąc w splot słoneczny nadbiegającą w jego kierunku dziewczynę, Raph nie zdążył w porę uskoczyć przed następnym dzieciakiem, niemalże tak wysokim i postawnym jak on sam. Z chrząknięciem poleciał do tyłu, szorując skorupą, po chropowatej nawierzchni dachu. Otrząsając się z ciosu, zignorował nieprzyjemne uczucie pieczenia i dziko warknął w stronę napastnika. Jednakże dźwięk naciskania na spust skutecznie go uciszył. Opierając się na łokciach, patrzył okrągłymi oczami na swojego oprawcę i zrozumiał – chłopak nie zawaha się pociągnąć do końca za spust. Raph posłał mu nienawistne spojrzenie. Do dzieciaka dołączyli inni jego towarzysze, którzy ostali się po walce, również celując w niego broń. Raph przełknął nerwowo ślinę. Chłopak triumfalnie się uśmiechnął.
- Żegnaj żółwiu.
Po tych słowach strzelił wprost w głowę Rapahela. Raph nie zdążył nawet krzyknąć.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Głęboko pod ziemią mała rodzina mutantów z niecierpliwością czekała aż ich gorącogłowy brat wróci bezpiecznie do domu. Krzyk Leonarda który nagle wyrwał się z transu medytacji zaalarmował wszystkich, że stało się coś strasznego.

CZYTASZ
A Quiet Place TMNT 2007
Fiksi PenggemarGdy na Ziemię spadają niezidentyfikowane obiekty pełne monstrualnych potworów, rozpoczyna się apokalipsa którą przetrwają tylko ci, którzy zachowają ciszę. Czy Raphaelowi wraz z April i Michelangelem uda się przetrwać niekorzystne czasy? Czy ludzkoś...