Rozdział 18 - Pomruki z oddali

3 1 0
                                    

320 lat po przebudzeniu, jesień, Loasjyn

Pejzaż osadzonego na stokach wysokich gór miasta Loasjyn znacznie różnił się od otoczonej lasami Orglasii. Niewysokie krzewy gdzieniegdzie przebijały się przez skaliste ściany drapieżnych szczytów, próbując dodać trochę życia do surowego krajobrazu, który na pierwszy rzut oka wydawał się całkowicie opustoszały. Trzypiętrowe kamienice z czerwonej cegły zastępowały tu wydrążone w skale jaskinie, a zamiast wyłożonych kostką, przemyślanych ulic po graniach wiły się wąskie, niebezpieczne ścieżki. Rozbijający się o wielki masyw wiatr szumiał w silnych porywach, popędzając rozdzierające się o ostre wierzchołki chmury.

Z jaskiń nie wychylała się żadna głowa. Całe miasto wyglądało na opustoszałe. Loasjyn nigdy nie tętnił życiem w taki sposób jak Orglasia – mieszkańcy nie mijali się w drodze do pracy, nie odprowadzali się nawzajem do sklepu czy nie zatrzymywali się, by porozmawiać z mieszkającym samotnie sąsiadem. Tutaj nikt nie mieszkał sam. Pozornie odosobnione liczne jaskinie łączyły się wewnątrz gór w trzy oddzielne, ogromne przestrzenie, gdzie wszyscy spędzali większą część swojego dnia. Poruszanie się między nimi, choć było możliwe, wiązało się z wyjściem na zewnątrz, czego przeciętny mieszkaniec zazwyczaj się nie podejmował. Nie było niczym niespotykanym, że człowiek rodził się w jednej jaskini i umierał w niej, nigdy nie odwiedzając dwóch pozostałych i nie widząc nawet nieba.

Na terenie całego Loasjynu poza bezpiecznym skryciem jaskiń było teraz tylko pięć osób, z których każda miała na obu nadgarstkach charakterystyczne bransoletki z żółtawego futra.

– Ludzie, ileż można sikać! – ponagliła towarzyszy dwudziestosiedmioletnia osoba o długich, czarnych włosach.

– Co tam znowu jęczysz, szczeniaku? – Zza dużego kamienia dobiegł poirytowany głos. – Jak się wysikam, to się wysikam, nie twoja sprawa.

– Szczeniaku?! Jestem dosłownie starsze od ciebie!

– Znowu dajesz się jej prowokować, Envy – skarcił je siedzący na kamieniu obok wysoki mężczyzna. Jego ciemniejsza karnacja tworzyła unikalne połączenie z długimi, bujnymi rudawymi włosami sięgającymi mu aż do połowy pleców. Był potężnie zbudowany, a jego ciężki, sięgający do kostek jasnobrązowy płaszcz sprawiał, że wygląda na jeszcze większego. W kontraście do niego Envy było dosyć drobnych rozmiarów. Miało na sobie beżowy, luźny strój zapewniający dużą swobodę ruchów.

– Masz rację, szefie, przepraszam – przyznało wyraźnie poruszone uwagą.

Dowódca skinął tylko głową.

W tym momencie zza kamienia wyłoniła się wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna o jaskrawo czerwonych włosach. W ustach trzymała jedną końcówkę materiału, którym owijała sobie knykcie prawej dłoni. Miała na sobie jedynie krótkie, nieograniczające ruchów spodenki, a biust ścisnęła, owijając się kilkukrotnie bandażem. Podczas gdy pozostali robili wszystko, by na pewno nie zmarznąć od szalejących wokół wiatrów, ona nie zdawała się zwracać uwagi na temperaturę. Jej niezwykle umięśnione ciało pokrywały liczne blizny, a drapieżny uśmiech nigdy nie znikał z emanującej pewnością siebie twarzy. Wyglądała, jakby w każdej chwili była gotowa do walki.

– Robi mi się zimno, jak na ciebie patrzę! – poskarżyło się Envy, gdy tylko dziewczyna pojawiła się w jego polu widzenia. – Już nawet nie komentuję tego ubioru! Zero przyzwoitości! – zawodziło.

– Znowu masz jakiś problem do mojego ubioru?! – Każde wypowiadane przez nią zdanie wydawało się jednocześnie lekką, humorystyczną zaczepką i śmiertelną groźbą. – I tak jestem ubrana bardziej niż zazwyczaj!

Dzięcioły Orglasii IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz