12. Sprawy wielkiej wagi.

159 25 78
                                    

         

        Maurice uniósł do góry stempel i przez krótką chwilę patrzył na zostawioną na beżowej kopercie pieczęć z godłem Artemii – ośmioramienną gwiazdą oplecioną winoroślą. Odczuwał ogromne zadowolenie, że napisał ów list, który jeszcze tego dnia, już za chwilę, zostanie podany posłańcowi i ruszy w drogę do Lazarii, gdzie przy czytaniu Maksyma najpewniej trafi szlag. Młody król skłamałby mówiąc, że ta wizja go martwiła.

         Uniósł głowę i uśmiechnął się w ten zadziorny sposób do stojącego po drugiej stronie biurka doradcy, któremu momentalnie zaschło w ustach. Niesamowite jak bardzo stał się wrażliwy na każdy gest, spojrzenie czy ton głosu...

         – Ile taki list idzie w jedną stronę? – zapytał Miłosz właściwie głównie po to, by w ogóle się odezwać i zająć czymś myśli.

         Maurice niespiesznie podniósł się z drewnianego, obitego czerwonym aksamitem fotela i okrążył biurko, by zatrzymać się tuż przed nim i oprzeć swą dłoń, tuż przy jego palcach. Uniósł wzrok na tego najbardziej umiłowanego z „poddanych" i prześlizgnął nim z jego oczu na kształtne usta, by znów sięgnąć ciemnych oczu.

         Milo bał się, że za moment zapomni jak się oddycha.

         – Dzień, może dwa. Posłańcy nie ustają w wędrówce, list ciągle jest w ruchu.

         Chłopak zmarszczył brwi.

        – Jeden człowiek tak dzień i noc?

         – Bywa, że tak. Zależy od wagi sprawy. Dla tej konkretnej nie narzucę pierwszego stopnia ważkości. Do ślubu zostały dwa tygodnie, nie dbam o to, by Maksym niezwłocznie poznał moją decyzję.

         Miłosz drgnął, gdy palce króla musnęły te jego, oparte na blacie biurka.

         – Każę przynieść ci odzienie... drżysz – wymruczał mu Maurice prosto w wargi, nad którymi nachylił się tak, że niemalże się nimi stykali.

          Milo już nie dbał o to czy oddycha, czy nie. Czuł, że gorąco jakie czuł w sobie spala go bez reszty. Jego ciepła dłoń zdawała się sama ułożyć na karku króla, gdy jego usta zetknęły się z tamtymi. Tak miękkimi, tak wytęsknionymi. Jak on mógł bez niego kiedykolwiek żyć...

         Maurice chwycił go pod uda szybkim ruchem usadził na biurku, z którego spadło kilka pustych arkuszy papieru.

         – Ktoś może wejść – szepnął Milo, ale jako odpowiedź dostał pocałunek. Niespieszny, choć drżący niecierpliwością i żarem.

         Rany, jak on cudownie całuje – pomyślał Miłosz.

         Podpalę całą Lazarię dla niego jeśli będzie trzeba – przeszło przez myśl królowi.

          – Shhh – usłyszał tylko w odpowiedzi i na krótki moment pozwolił sobie na przymknięcie oczu, gdy usta ukochanego zsunęły się nieco niżej, na jego gładką szyję. – Nikt nie odważy się wejść tu bez pukania – wymruczał, zostawiając na jasnej skórze wilgotne ślady obustronnego pożądania.

         Milo miał swoje zasady. Nie był łatwy, nie oddawał się przy pierwszych podrygach pożądania. Tamten jeden raz pomylił zakochanie z zauroczeniem. To było jego pierwsze większe uniesienie, pierwsza miłostka, która zakończyła się poczuciem upokorzenia, które jednocześnie mocno podkopało jego poczucie własnej wartości. Wciąż miał wątpliwości, czy da radę zadowolić drugą stronę, czy znów nie wydarzy się to samo. Wtedy przecież też czuł pragnienie tego chłopaka, widział podniecenie, widział żar w oczach...

Równolegli II: Niech żyje król.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz