17. Redroot.

119 19 52
                                    


Umysł Maurica zaprzątało tysiące myśli. Jechał w ciszy i skupieniu, odłączając się nieznacznie od reszty. Chciał choć przez moment pobyć sam ze sobą.

Lilly uratowała mu życie. Cieszyło go to nie tylko z tego oczywistego powodu, że mógł dalej stąpać po tym łez padole. Otóż ta dziewczyna, mimo że nie miała o tym pojęcia, ocaliła życie królowi. To zaś dawało mu pole do manewru. Musiał tylko to wszystko skrupulatnie przemyśleć i zaplanować. Miał już zarys, jednak potrzebował on dopracowania, by nikt nie ośmielił się na publiczną krytykę.

Reszta jego myśli już nie była tak pozytywną. W jego umyśle ciągle szamotało się to, co usłyszał. O tym jak traktowani byli chłopi przez możnych. Wiedział, że im nie odpuści. Kara będzie musiała być adekwatna, taka, by nie wzniecić mu natychmiastowego buntu członków Rady, ale jednocześnie by każdy z tych wyfiokowanych imbecyli raz na zawsze zapamiętał , czym grozi łamanie jego nakazów i nadużywanie władzy.

Zarządził, by bez przystanków w jakiejkolwiek innej mieścinie skierowali się prosto do Redroot, do tej podobno największej wylęgarni możnych kanalii.

Maurice drgnął, gdy ktoś zrównał się z nim.

– Wasza Wysokość – Usłyszał głos Floriana zanim jeszcze zwrócił ku niemu swe oblicze. – Wybacz, bezpośredniość, lecz konie potrzebują przerwy. Jedziemy od świtu, a niebawem będzie południe. Rzeknij mi też – dodał szeptem – czy wszystko w porządku?

Młody król skinął głową i uśmiechnął się do niego nieco blado i nie do końca szczerze. Zaraz też zwrócił konia i przystanął, by zaraz zwrócić się do towarzyszy.

– Dajmy koniom chwilę na złapanie oddechu. Widziałem zarys potoku z tamtej strony. – Wskazał dłonią wschód. – Tam się zatrzymamy.

Powiedziawszy to, poklepał swojego wierzchowca po szyi i ruszył w obranym kierunku.

Starał się nie zerkać w tył, gdzie czuł palące spojrzenia dwóch par oczu. Wiedział, że nie tylko Milo się o niego martwił. Nie był obojętny Florianowi. On sam darzył go wyjątkową sympatią i sentymentem, jednak w tej chwili nie miał cienia okazji, by w jakikolwiek sposób zamienić z nim więcej niż dwa oficjalne słowa. Miał jednak wrażenie, że ten jasnowłosy rycerz widział znał go lepiej niż on sam zakładał. W końcu kiedyś był chwilowym świadkiem jednego z jego załamań.

Zeskoczył z konia i puścił go wolno, patrząc zaraz jak zwierzę wolnym krokiem zmierza nad brzeg wody. Obok niego przeszły te należące do strażników i Płonień, z godnością stawiający niespieszne kroki. Maurice wpatrywał się przez chwilę niewidzącym wzrokiem i rozważał swój kolejny krok. Wszystkie za i przeciw.

W końcu młody król odwrócił się, szybko odnajdując spojrzeniem tego konkretnego mężczyznę, na którego widok niezmiennie jego serce przyspieszało swoje bicie.

– Do naszych uszu dotarło wiele niepokojących i karygodnych występków. Hrabio Weis, co prawda nie mamy tu sposobności zwołania Rady, jednak musimy przedyskutować kilka istotnych kwestii nim ruszymy dalej – powiedział i ruszył przodem, wąską ścieżką miedzy krzakami jeżyn.

– Wasza Wysokość – odezwał się Florian, robiąc krok do przodu. – Pozwól mi prosić cię, byś przez wzgląd na własne bezpieczeństwo nie oddalał się zanadto. Pojmuję, że wasze rozmowy nie mogą dojść do uszu person niezwiązanych z Radą Królewską, jednak proszę, byś nie odbierał nam możliwości do szybkiej reakcji w razie zagrożenia.

Dwaj pozostali strażnicy pokiwali głową, zgadzając się w pełni z młodym rycerzem, który przewyższał ich zasługami i poszanowaniem wśród dworu. Choć jeśli o dwórki chodzi, istotną kwestią mogła być tutaj wyjątkowo przyjemna aparycja Floriana.

Równolegli II: Niech żyje król.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz