Rozdział 36 Kula

59 12 18
                                    

Pierwszym, co John ujrzał, był most. Przecinał rwącą rzekę, jakby niczego nie robiąc sobie z jej gwałtowności. A tuż za nim, jakby oddzielone niewidzialnym murem, stało miasto. Budynek za budynkiem, gdzieniegdzie wieża kościelna, tam szpiczasta, tu bardziej płaska i nadgryziona przez czas. Wyłożone kamieniami chodniki i ulice, takie jakie często spotyka się na starym mieście, przeznaczone bardziej dla ludzi, niż dla aut. Wysokie lampy, przyozdobione ozdobami choinki, dźwięk sunących po ulicach pługów, śmiech dzieci i... śnieg.

Słońce już dawno zaszło, tak mu się przynajmniej wydawało, bo z każdej lampy bił oślepiający blask, a w każdym domu paliło się choć jedno światło. Ale nie mogło być późno, doszedł do wniosku, bo dzieci nadal bawiły się na zewnątrz. Ciskały w siebie kulkami śnieżnymi, lepiły bałwany, niektóre rzucały liście do rzeki, a potem przebiegały na drugą stronę mostu i biegły wzdłuż brzegu, ścigając się z liśćmi, które dopiero tam wrzuciły.

- Jest grudzień... - powiedział do siebie John. - Może nawet są święta. Ale... gdzie ja jestem?

Śnieg sypał na bogato, jak cukier puder, którym jego babcia kiedyś przystrajała ciasta na święta. I kiedy tak rozglądał się, w rozkojarzeniu bardziej zajmując się krajobrazem niż dziećmi, które biegały dookoła niego, niespodziewanie kulka śnieżna przefrunęła tuż przed jego głową. John schylił się gwałtownie, a potem obrócił się i... oniemiał z wrażenia. Zrobił jeden krok do tyłu, potem drugi, a potem jeszcze jeden, aż stanął na moście i uniósł wysoko głowę. Przed nim stała ogromna szklana kula, a tuż za jej szklanymi ścianami, w samym jej środku, stał pałac. Małe ludziki, wzrostem przypominające dzieci, poruszały się w nim na metalowych szynach, choinki wirowały - i wszystkie normalnych rozmiarów! Ludzkich, rzeczywistych, a nie zabawkowych! Światła błyskały, a ze środka dało się słyszeć... świąteczną melodię.

Kula przypominała te, które John znał z półek sklepowych. Takie, które obracało się by podnieść zamknięty w nich śnieg. John widział zamknięte w nich różne rzeczy. Przeważnie Mikołajów, renifery, domki świąteczne też, ale zdarzały się nawet plaże, a zamiast śniegu była w nich wtedy błękitna woda! Urzekały dzieci, a nawet dorosłych i niemal każdy miał choć jedną we własnym domu!, ale John nigdy wcześniej nie widział tak ogromnych rozmiarów kuli. Była wyższa niż wieża kościelna i musiała mieć kilkadziesiąt metrów wysokości!

- Cóż to jest, do diaska? Jakim cudem ktoś to tutaj postawił? - Zbliżył się i przysunął dłoń do zimnego szkła kuli. - I po co, miałby to zrobić? Czy to jakaś... wielka ozdoba tego miasta? Jego wizytówka? - John ponownie obrócił się i powiódł wzrokiem po szpiczastych wieżach kościołów. - Nie znam tego miasta. Gdzie ja jestem?

Kolejna kula rozbiła się tuż przy jego twarzy, a dzieci zachichotały i pędem obiegły szklaną kulę, by skryć się przed wzrokiem Johna.

- Dzieciaki... - powiedział do siebie John i zaśmiał się. - Może to dla was taka atrakcja, co?

Nikt go jednak nie usłyszał. Nagle jednak John usłyszał coś. Jakby stukot drzwi, a melodia, którą wcześniej słyszał przygasła, jak płomień świecy, kiedy braknie mu paliwa. Obrócił się i ponownie spojrzał do wnętrza kuli. Stał jednak zbyt blisko. Nieumyślnie chuchał na szkło, a to zaparowało od razu. Przetarł je więc rękawem i wtedy jego wzrok przykuło coś zupełnie innego. Ktoś zupełnie inny. Wewnątrz kuli poruszyła się sylwetka. Czarna, z daleka wyglądała na męską, i przypominała mu...

- To przecież... Nie... - powiedział znowu do siebie John i cofnął się niepewnie. Nagle jednak uczucie pewności go wypełniło. Nie wiedział skąd. Przybyło jak delikatny powiew wiatru, który niesie ze sobą znajomy zapach pieczonych bułeczek, parzonej kawy o poranku, czy ulubionego smaku z dzieciństwa. Dla Johna, były to pomarańcze. Utkwił wzrok w męskiej sylwetce, dostojnie stojącej na tarasie i spoglądającej na niego z góry. I już wiedział, na kogo patrzył. - Znam cię.

Sylwetka przemieściła się wzdłuż tarasu. Spoglądała na most, ale John nie był pewien, czy go widziała. Chciał pomachać, już nawet uniósł rękę, ale wtedy...

...rozbrzmiały kroki.

Szybkie, zwinne, lekkie jak piórko. Kobiece. Nuty pomarańczy zmieszały się z rześkim zapachem lasu...

John obrócił się i poczuł, że spada. Leciał na łeb na szyję, jak nie raz już tego doświadczył, podczas snu i nim się zorientował, ocknął się na kanapie we własnym domu.

John Charmer: Ona, Trylogia. Tom I (18+)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz