Day Five - June 7th: Glass | Windows | View
Pordzewiała tabliczka na zaniedbanym trawniku krzyczy na niego, że jeśli przekroczy to rozklekotane, na odczepnego postawione ogrodzenie, naraża się na uszczerbek na zdrowiu, stratę życia albo, co gorsze, mandat; Polska jedynie wzrusza ramionami i przeskakuje ponad płotkiem.
Nie ma w okolicy nikogo, kto by go powstrzymał: ani cywila, ani milicjanta. Miasto pogrąża się w szarości, wszystko jest szare; budynki, nieba, drogi i pałętające się dookoła wychudłe koty.
Szary jest też zamek, a raczej to, co z niego pozostało; wyszczerbione skrawki murów, posępne otchłanie pustych okien, podłogi pokryte grubą warstwą gruzu.
Pod stopami chrzęści Feliksowi szkło; stąpa ostrożnie, spogląda w górę, bo chociaż śmierć nie była dlań dostępną opcją, tak wcale nie ma ochoty, by na głowę spadła mu jakaś zabłąkana cegła.
Ściany są szare i smutne; co dało się wypalić, wypalono, co dało się ukraść i wywieźć, ukradziono i wyniesiono i nic poza murami już nie pozostało.
Jak zdeptana skorupa po ślimaku; jest w tym coś absolutnie smutnego.
Idzie powoli, uważając na każdy krok, tym, co pozostało z dawnych korytarzy, które przecież kiedyś znał; bywał tu nie raz przez ostatnie stulecia. Czasem musi cofnąć się, bo klatka schodowa, którą pamiętał, przestała istnieć, a niektóre pokoje otwierały się na niebo, też spowite ciężkimi, szarymi chmurami ponurej jesieni.
Zmierzch zapada prędko, dużo szybciej niż Feliks przypuszczał; wkrótce błąka się po ruinach niemalże po omacku i zaczyna się zastanawiać, czy to aby na pewno był dobry pomysł.
Może tym razem przeczucie go zawiodło?
Znajduje w końcu znajomą salę; na osmalonych ścianach nie ma już ani jednego lustra. Feliks stoi w progu przez długi czas, patrzy na niedbałe graffiti, jedyny przejaw koloru w tym miejscu, ale nawet i ono w tym półmroku staje się szare.
Po suficie mkną linie pęknięć, rysują abstrakcyjną sztukę wspomnień i nostalgii, a gdy Feliksowi już się wydaje, że w tym zamku nie ma już żywej duszy, że tylko duchy przeszłości przemykają po zawalonych schodach, wtedy właśnie jego czujne ucho słyszy westchnienie.
Więc Polska ten głos obiera sobie za przewodnika; depcze nadpalone parkiety, rozsypane kartki pokryte kurzem, rozbite butelki tanich alkoholi i dociera do wieży.
Schody ostały się w zaskakująco dobrym stanie; Feliks kroczy po kamiennych stopniach, czując nieprzyjemny, zimny przeciąg; gdzieś musi być dziura, przez którą wicher wdziera się do tego zniszczonego, odrzuconego i zapomnianego miejsca.
Im wyżej, tym jest gorzej; Polska stąpa coraz ostrożniej, chwyta się cegieł, bo w ścianach i schodach jest coraz więcej dziur i jest coraz ciemniej; przez tę pogodę noc zapada bardzo szybko.
To była kiedyś wieża zegarowa, przypomina sobie, gdy stawia krok; drewniana, spróchniała podłoga skrzypi pod jego ciężarem, obwieszczając jego obecność. Ponad nimi dach wieży ciemnieje plamami nieba.
– Myślałem, że masz lepsze rzeczy do roboty, Polen, niż mnie śledzić.
Prusy stoi na krawędzi muru i spogląda przed siebie, na senne, wyludnione złą pogodą miasto. Nieruchomy i w jasnym garniturze, teraz pokrytym pyłem, sam przypomina ducha.
– Chodzenie po takich miejscach samemu nie poprawia nastroju, wiesz? – zagaduje Polska, ostrożnie się przybliżając. – Wiem, bo sam to przerabiałem.
W odpowiedzi słyszy tylko prychnięcie, ale Gilbert nie komentuje jego słów. Z rękoma wbitymi w kieszenie, dalej obserwuje miasto.
– Lubiłem ten zamek – mówi w końcu niczym naburmuszone dziecko, szarpnięciem podbródka wskazując rozciągające się przed nimi osiedle, gdzie z ziemi wyrastają wielopiętrowe, betonowe kolosy. Jest szaro, mgliście i koszmarnie brzydko. – A ten brutalizm to absolutna abominacja architektury – dodaje z jadem.
Cóż, Feliks może jedynie się zgodzić; też nie pała do stylu, w którym stawiano te budynki, szczególnym entuzjazmem.
Nim zdąży otworzyć usta, by powiedzieć coś o lustrach na ścianach, Gilbert zerka na niego kątem oka:
– Koniec smętów – rzuca i odwraca się na pięcie. – Czas wracać.
Polska na moment unosi oczy ku niebu, a potem podąża za Prusami; ten nie ogląda się ani razu, niemal zbiega po schodach, przeskakuje ponad dziurami i przemierza sale szybkim, marszowym krokiem, aż znajduje się na dziedzińcu.
Wracają tam, skąd przyszli, do szarych domów w szarych blokach, niemalże bez słowa, a gdy wstaje równie szary, zasnuty mgłą świt, Polska znajduje na swoim progu pakunek.
Unosząc brwi, odwija szary papier i w dłonie wpada mu nieregularny odłamek zaśniedziałego lustra; pomiędzy czarnymi plamami widzi swoje własne odbicie.
Oddech drży mu w ustach, gdy obraca je w rękach; na odwrocie tkwiło tylko jedno słowo, napisane bardzo znajomym pismem.
Danke.
***
A/N: Drugi ulubiony ficzek, post-war, królewiecki zamek jeszcze przed wysadzeniem w powietrze i nawiązanie do Paragrafu, ktoś wyłapał? :>
CZYTASZ
[aph] Siódemka
FanfictionOne-shoty pruspolowe: PrusPol Week 2020, PolPru Week 2023 i PolPru Week 2024 oraz inne! Feliks i Gilbert są... po prostu sobą. Mnogość gatunków, mnogość settingów, po prostu zbiorek.