Wtorek, w którym dwaj panowie noszą maski

652 48 0
                                    

A/N: To nie prawda, że już jest środa...

PrusPol Week 2020 – dzień 2: Obaj noszą maski


Cała Wenecja zanurzyła się w długiej nocy i ogromnej mgle, rozpraszanej nieco złocistym światłem bijącym od przytwierdzonych do ścian budynków lamp. Chłód zimy, podsycany dodatkowo lodowatym wiatrem znad morza, sprawił, że otulił się mocniej swoim płaszczem, a spomiędzy jego warg uciekła para. Och, przydałby się kolejny kubeczek pełen grzanego wina albo czyjeś ciepłe ciało...

Zza rogu wąskiej uliczki, w której przystanął, by chociaż na chwilę odetchnąć od szalonej zabawy, wyłonił się jakiś nieludzki cień; dopiero po sekundzie, podczas której serce Feliksa zdążyło zabić mocniej, rozpoznał z ulgą, że to po prostu kolejny przebieraniec.

Buongiorno Siora Maschera! – zawołała do niego jakaś kobieta, wiekowa i wesoło wstawiona, sądząc po głosie. Minęła go w pełni swojego majestatu, czyli w ogromnym, zdobionym kapeluszu i równie bogatej, rozkloszowanej sukni pełnej koronek, tiulów i imitacji szlachetnych kamieni.

Odpowiedział jej nieco zardzewiałym włoskim, a gdy do niego mrugnęła spod porcelanowej maski, w zamian szeroko się uśmiechnął – spod jego własnej, srebrzonej brokatem, widać było jedynie usta i czubek zaczerwienionego nosa.

Potem ruszył przed siebie, mając nadzieję, że tym razem nie zgubi drogi i trafi prosto na Plac Świętego Marka, zamiast znaleźć się w ciemnym zaułku albo wpaść do lodowatej wody jakiegoś kanału. To ostatnie wcale nie było prawdopodobne; w głowie tańczył mu alkohol, wciskając wargom głupawy uśmiech, a nogi czyniąc chwiejnymi.

Co chwila mijał innych uczestników karnawału, przyciskając się do wilgotnych murów; zamaskowaną, rozchichotaną dziewczynę, która z figlarnym uśmiechem na wargach ciągnęła za sobą mężczyznę, by zniknąć razem w ciemnościach, kolejną dostojną panią wyjętą wprost ze snów i baśni, albo grupki młodych ludzi, stojących razem i rozmawiających, podających sobie butelkę wina z rąk do rąk.

Kochał ten tłum, kochał te kolorowe stroje, te enigmatyczne uśmiechy masek, alkohol i muzykę, która nie cichła ani na moment, przeplatając się z wesołymi pozdrowieniami i okrzykami dobiegającymi zewsząd.

Chłonął atmosferę weneckiego karnawału, wiedząc, że te jego małe włoskie wakacje nie będą trwać długo – w kraju, jak zwykle, było mnóstwo spraw, którymi musiał się zająć.

Ale nie będzie teraz o tym myślał; Feliks Łukasiewicz przybył tu, by przez kilka dni i nocy pić, tańczyć i bawić się kompletnie anonimowy w każdy sposób, jaki uzna za stosowny.

W niestosowny również. A skoro o niestosowności mowa...

– Maska z białymi piórkami? – Gdy Feliks przystanął pod jedną z lamp, rozległ się za nim znajomy głos, mówiący w jego własnym języku. Niemalże teatralnie westchnął; jak szybko go tym razem znalazł... – Stać cię na coś mniej oklepanego niż to.

– Nie rozumiem, musiał mnie pan z kimś pomylić – wymamrotał po włosku jedynie dla zachowania pozorów, chociaż serce zabiło mu mocniej.

– Nie popisuj się, poligloto od siedmiu boleści, przecież wiem, że to ty.

– Sam się teraz popisujesz – odparował Feliks, odwracając się.

Karnawałowa maska Gilberta ujawniała tylko błyszczące rozbawieniem oczy, ale uśmieszek wymalowany na porcelanie pasował do niego zaskakująco dobrze i Feliks dałby sobie rękę uciąć, że to właśnie tak wyglądają teraz jego usta.

Wiszące nad nimi światło ujawniało delikatne zdobienia czarno-złotej, pełnej wijących się esów i floresów maski. Niektóre z zawijasów przechodziły ze zwykłego malunku w misterną strukturę ze złotej blaszki, która oddzielała się od porcelany i rozchodziła na boki niczym skrzydła motyla. Gdzieniegdzie umieszczono w niej oczka jasnych kamieni; gdy Gilbert przekrzywiał głowę, migotały lekko.

– Serio, twoja jest tandetna – skomentował Prusy i wyciągnął przed siebie dłoń.

Feliks wywrócił oczami, gdy Gilbert musnął palcami delikatne, długie białe piórka, osłaniające skronie, czoło i większość spiętych w krótki kok włosów.

– Co ty tu robisz? – zapytał, udając, że wcale nie zna odpowiedzi na to pytanie. Niebo ponad miastem rozjaśnione było setkami zimowych gwiazd; udał niezwykle zainteresowanego zimowymi konstelacjami.

– Bawię się.

– Raczej mnie wkurzasz.

– No właśnie mówię – przytaknął Gilbert niewinnie.

Feliks wrócił wzrokiem na ziemię i szybko znów odwrócił głowę, pozornie po to, by przyjrzeć się mijającej ich kobiecie – obaj musieli przylgnąć plecami do ściany, bo jej suknia zajmowała niemalże całą uliczkę. Krok w krok za nią podążał medyk w dziobatej masce, roznosząc za sobą zapach ziół.

Uśmiech zatańczył na jego wargach.

– Wiesz, jakie jest znaczenie karnawału? – zapytał spokojnie, poprawiając czarny, długi płaszcz.

– Nieograniczona zabawa. Całkowita anonimowość i równość. Wolność od nudnego, normalnego życia, w którym tylko grasz swoją rolę. Wielkie pijaństwo i wielka rozpusta – odparł natychmiast Gilbert, prostując się nieco. – Możesz bawić się, jak chcesz, możesz pić, ile chcesz, możesz spać z kim tylko chcesz, bo i tak nikt cię nie rozpozna.

Polska poprawił swoją maskę; potem uśmiechnął się chytrze.

– Czemu się śmiejesz? – oczy Gilberta w ciemnych otworach maski zwęziły się nieco, jakby podejrzewał podstęp.

– Już się wybawiłem i sporo wypiłem – oznajmił lekko Polska, przysuwając się bliżej. Adriatyk tchnął zimnym powiewem. – Został mi ostatni punkt programu.

Prusy roześmiał się w głos.

– Każdego roku mówisz to samo – szepnął, pochylając się nad Feliksem. Uliczka na moment opustoszała, jakby los oddał im na moment ten zakątek świata na własność.

– A ty każdego roku nosisz tę samą maskę – mruknął Polska, dotykając misternej ozdóbki palcami.

– Była zbyt droga, by być jednorazowa, Polen – odparł Gilbert wesołym głosem. Polska bardzo chciał zdjęć teraz tę maskę i zobaczyć jego prawdziwe usta. Te na porcelanie były pięknie wykrojone, jednak twarde i zimne. – Chodź ze mną na wino.

Więc poszedł; Wenecja w styczniu była zaskakująco gorąca.

[aph] SiódemkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz