Dzień 4: Rzecz, która na dożynkach się zdarzyła

157 22 5
                                    

Day Four - June 6th: Fields | Work | Harvest

Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie; Gilbert, znudzony ciszą, która zapadła we dworze, zagapił się przez okno. Roztaczał się stamtąd widok, którzy niektórzy mieszkańcy tego miejsca nazywali urokliwym; po krótkiej obserwacji Prusy uznał, że na zewnątrz panuje jeszcze większa nuda.

Bo cóż było interesującego w łąkach porastających wzgórze, na którym stał dwór, rozciągających się za nimi polach i bielejącej na horyzoncie wsi?

Westchnął i oparł łokcie o parapet, szukając czegokolwiek ciekawego w tym obrazku; o, prawie skończyli kosić pola, pomyślał od niechcenia, gdy przyjrzał się złocistym połaciom ziemi. Jeszcze miejscami chłopi uwijali się jak małe, czarne mrówki, ale wyglądało na to, że nadeszły dożynki...

Jak rok temu. Dziesięć lat temu. Stulecie temu. Mój Boże, pomyślał Prusy i wypuścił powietrze z płuc. Takie chłopskie życie musi być koszmarnie nudne... Dobrze, że my przynajmniej mamy swoje rozrywki... A przynajmniej takie były plany na dziś.

Feliks zniknął w swoich pokojach zaraz po śniadaniu, wymawiając się złym samopoczuciem; ku rozczarowaniu Gilberta reszta też rozpierzchła się po pokojach, by zająć się swoimi sprawami.

Litwa, zwykle chętny, odmówił polowania, nie chcąc zostawiać chorego samego we dworze i teraz wolno spacerował przy gołębnikach – Prusy widział go przez okno po drugiej stronie jadalni – a Białoruś i Ukraina zaszyły się w sypialni, by szyć i plotkować; gdy Gilbert zajrzał do nich bez pukania, znalazł je drzemiące przy otwartym na oścież oknie, wpuszczającym do środka słodkie, mdłe, ciepłe powietrze mijającego lata.

Ledwo powstrzymał ziewnięcie; dobra, tak być nie może, pomyślał. Z jego planów na łowy, wizytę u sąsiadów czy chociażby zwykłe gry towarzyskie wyszły nici; może chociaż poćwiczy sobie strzelanie do celu... Gdzie są moje puffery?

Nim jednak Prusy ruszył na poszukiwania pistoletów, ostatni raz spojrzał przez okno i zamrugał; na skraju podwórza stała jedna z ich mniej ozdobnych karet, zaprzężona w dwa konie, a Feliks Łukasiewicz, Rzeczplita we własnej osobie i w pełnym ubraniu, właśnie próbował przepchnąć przez drzwi powozu kosę, najprawdziwszą, pordzewiałą kosę, wyglądając przy tym na zdeterminowanego... i całkowicie zdrowego.

Co ten kretyn robi?, zapytał sam siebie Gilbert i zmarszczył brwi. Potem kareta ruszyła, zjechała w dół wzgórza i na skrzyżowaniu dróg podążyła prosto ku wsi, a Prusy zrozumiał i strwożył się niezmiernie.

– Co on, będzie w polu robił? – Gdy uświadomił sobie, że w przypadku Łukasiewicza tak absurdalne pomysły są, niestety, w zakresie jego możliwości, aż zdębiał. – Nie może być!

Drzemiący stajenny aż podskoczył, gdy Prusy wpadł do stajni; nim zdołał wygrzebać się z siana, by przepraszać i kłaniać się w pas, Gilbert był już w połowie siodłania swojego konia. Wypadł kłusem z podwórza i w ledwie kilka minut dogonił zaprzężone konie.

Woźnica, młody chłopak, obejrzał się spłoszony przez ramię.

– Panie Beilschmidt... – zaczął, ale Gilbert nie zwrócił na niego uwagi; uderzył dłonią w bok powozu.

– Gdzie się wymykasz, kretynie?! – krzyknął, przezornie odsuwając konia; drzwiczki otworzyły się i Prusy napotkał zirytowane spojrzenie Feliksa Łukasiewicza.

– A szło tak dobrze – wymamrotał Polska jakby do siebie. – Że też nie mogłeś, nie wiem, leżeć sobie krzyżem w sypialni, tylko musiałeś akurat mnie dojrzeć... Na przejażdżkę się wybrałem – dodał głośniej. – Dla zdrowotności. Mówiłem, coś mi zaszkodziło, a nie mogłem już... eee... leżeć w łożu. Chciałem... eee... zobaczyć widoki.

[aph] SiódemkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz