Rozdział 5, Opowieść Rizy

11 2 20
                                    

Rano gdy wstałam chłopcy już byli na nogach. Bet robił coś w kuchni, a Zeren który był wciąż w piżamie siedział przy stole jadalnianym rozłożony na bacie.

- Temu co? – zapytałam się szatyna, gdy stanęłam koło niego.

W szarej, glinianej misce tłuk na papkę jakieś zioła. Przerwał na chwilę tę czynność i popatrzył na mnie.

- Gdy byliśmy w gospodzie, a ty śpiewałaś w najlepsze Zeren zamówił koktajl jagodowy. – wyjaśnił i znowu mordował biedne roślinki, a ja jęknęłam głucho.

- Ona ma uczulenie na jagody! - wyrzuciłam ręce do góry. – Po co to zrobił?!

- Założył się z jakimś facetem o to, kto szybciej wypije ten koktajl. – odparł przekładając papkę z miski na porcelanowy talerz w szare liście i nalał na to trochę jakiegoś soku, albo czegoś, co sok przypominało.

Miało to ostrą pomarańczową barwę, która ładnie kontrastowała się z zgniło zieloną papką.

- Czemu go nie powstrzymałeś!? –powiedziałam z wyrzutem.

- Próbowałem, ale powiedział cytuję :
„Włóż se te swoje roślinki do buzi, ja się żadnych wyzwań nie boję krecik!". – Bet w zabawny sposób naśladował głos chorego kolegi.

- To brzmi wiarygodnie. – pokiwałam głową.

-Wiesz może czemu nazwał mnie „krecik"? – zapytał się mnie jeszcze, a ja unikając odpowiedzi wyciągnęłam z pułki batona pełnoziarnistego i zaczęłam go powoli żuć oparta o blat.

Bet wiąz swój talerz z magiczną papką i łyżeczką, po czym wzdychając ciężko ruszył do Zeren. Poszłam za nim i usadowiłam się po drugiej stronie stołu.

Jego specyfikat pachniał okropnie. Coś jak połączenie przypalonej pomarańczy z sokiem klonowym, który rok spędził w ściekach, lub został zwrócony przez rzecznego trolla. Szesnastolatek kazał zjeść łyżeczkę choremu. Biedak! – pomyślałam, jednak z trudem powstrzymywałam uśmiech.

- Te, chichulec, lepiej użyłabyś swojej mocy i mu pomogła, a przynajmniej spróbowała. Przypominam, że za pół godziny mamy trening! – warkną Bet, gdy niezbyt udolnie powstrzymywany uśmiech powędrował na moje usta.

Moje oczy zrobiły się pomarańczowe, a na stole pojawił się czarny płomień. Nie podpalając niczego i nie osmalając stołu ruszył ku Zerenowi i wskoczył na jego brzuch. Wsiąkną w koszulkę, a potem w skórę. Gdy to się stało moje oczy przestały się świecić, a Zeren, dotąd blady, teraz jakby przybrał jakby trochę koloru na twarzy.

Jakieś piętnaście minut (i z piętnaście łyżeczek tego leczniczego obrzydlistwa) później Zeren wkońcu staną na nogi.

- Brzuch nie boli mnie już tak bardzo, w głowie też mi się nie kręci i po rumieńcach ani śladu. Jeśli nie zwymiotuje na treningu to nikt się nie skapnie, że rano byłem chory. – powiedział radośnie wstając wreszcie od stołu.

Powoli, aczkolwiek dość szybko ruszył w stronę pokoju.

- Wracaj szybko, bo robię śniadanie! – zawołał za nim Bet.

– Mam nadzieję, że po nim nie zwymiotujesz. – burknął cicho i ponuro pod nosem, jednak ja i tak go usłyszałam i wykorzystując to, że Zander nie zamkną jeszcze drzwi zawołałam:

- I nie zrzygaj się gdy zjeż kolejną papkę Beta!

Usłyszałam jeszcze parsknięcie i drzwi zamknęły się cicho. Nagle coś z tyłu chwyciło mnie za lewą rękę, obróciło i już po chwili zobaczyłam przed sobą twarz Beta.

Burza ŻywiołówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz