Opowieść Rizy, 2

11 2 23
                                    

Jedliśmy w spokoju, a atmosfera była znośna, jednak ja wciąż gdzieś tam w środku czułam urazę i złość do Zandera. Starałam się jej jednak nie okazywać, bo wiedziałam, że wyładuję się na treningu.

Niestety, oczywiście coś poszło nie tak jak bym chciała, żeby poszło. Zamiast stoczyć walkę treningową z Księciem Głupoty (i przy okazji wyładować się na nim, po tym, jak na ściemniał Eli o NAS), to musiałam walczyć z Betem (Zerena dali do pary z Ronem), a potem mieliśmy utworzyć pięcioosobowe drużyny do walki w grupie, czyli niestety nie mogę pobić Zerena i nie mieć z tego konsekwencji, bo idąc starym układem nasz trójca jak zawsze będzie w jednej drużynie.

- Iiiii... Strat! – zawołał grobowym głosem nieznany mi dotąd wcześniej mężczyzna. Jego włosy były praktycznie białe, a oczy pomarańczowe. W jego twarzy było coś, co wyglądało znajomo, jednak nie wiedziałam co to było. Zresztą nie miałam czasu nad tym myśleć, bo Bet rozpoczął atak.

Jego oczy zaświeciły się na zielono, wyciągną rękę przed siebie. Prze dłuższą chwilę nic się nie działo, jednak szybko pokojarzyłam fakty i dosłownie w ostatniej chwili odskoczyłam na bok. A tak przynajmniej mi się wydawało.

Z miejsca, gdzie wcześniej stałam do góry na jakieś dziesięć metrów wystrzeliły brązowe, grube pnącza pokryte zielonymi listkami. Niestety jedno z nich chwyciło mnie za nogę i pociągnęło w dół. Całym ciałem uderzyłam o twardą ziemię, ledwie porośniętą trawą.

Moje oczy wręcz zapłonęły jaskrawym pomarańczem, a ode mnie roztoczyła się fala ognia. Podniosła się szybko. Wokół mnie resztki czarnej trawy tliły się lekko, a wielkie gałęzie Beta zawróciły gwałtownie w moją stronę. Niektóre z nich miały osmolone końce.

Trafiłam! – pomyślałam z uznaniem. W mojej lewej ręce pojawił długi pas ognia, który po chwili wracał powoli do mojej dłoni zostawiając po sobie tylko ognioodporny, ostro zakończony u szpica metal i skurzaną smoczą skórę, którą trzymałam teraz w dłoni. Zamachnęłam się mieczem i zaczęłam ścinać rośliny, które jak na złość z odciętych miejsc wyrastały na nowo.

Tym sposobem powoli podchodziłam do Beta, jednak szybko mi się to znudziło.

- Dość tego! – zawołałam i wbiłam miecz w ziemię. W tęczówkach zakręcił mi się kolor ognia, a ten wybuchną najpierw na mnie, a potem rozprzestrzeniając się szybko na resztę pola do walki.

Poprzez płomienie widziałam jeszcze płonące gałęzie, które zaczęły wycofywać się do swojego właściciela. Zgasiłam swoje płomienie i chwyciłam z powrotem miecz. Bez wydania z siebie żadnego dźwięku, nawet cichego okrzyku bojowego, ale za to z chłodnym uśmiechem na ustach ruszyłam na Beta.

Chłopak również zdążył przywołać już swój miecz i z łatwością odparował mój cios. Ułatwieniem dla niego było też to, że ja zawsze atakowałam trzymając miecz w dwóch dłoniach, czyli musiałam wybrać, albo moc, albo miecz, a że on trzymał miecz tylko w jednej ręce mógł użyć i mocy i miecza jednocześnie tak też zrobił.

- Łaaaa! – krzyknęłam, gdy coś pociągnęło mnie za nogi w dół. Wielkie pnącze chwyciło mnie za kostkę i rzuciło mną o ścianę areny.

Byłam cała obolała i podniosłam się z trudem ledwo unikając kolejnej rośliny.

Moje oczy rozbłysły, na rękach pojawił się ogień. Ten w lewej znowu przywołał do mnie mój miecz. Wciąż unikając gałęzi Beta, to je podpalając, a to ścinają, przygotowywałam się do kontrataku, gdy jedna z nich (chodzi o tą gałąź) wyrosła z pod ziemi i wybiła mnie w powietrze. Wyprostowałam prawą rękę (w lewej wciąż ściskałam miecz) i wyprostowałam ją lekko zginając w łokciu, po czym buchną z niej ogromny płomień i złagodził moje lądowanie oraz uniemożliwił atak od dołu.

Burza ŻywiołówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz