Tristan
Brooklyn.
Dzielnica najgroźniejszych narkotyków na rynku.
To tutaj dochodzi do licznych przedawkowań, wrzaw pełnych bójek i wyzwisk oraz strzelanin, nad którymi wraz z Elliotem straciliśmy kontrolę. Bowiem gang West Eye jest nam przychylny i słucha rozkazów z góry, tak pieczeń nad mniejszymi ogniwami spoza naszej władzy jest na tyle trudna, że uruchomienie kontaktów jest na wagę złota.
Już parę dni temu policja zaczęła nocne, jak i dniowe patrole. To właśnie w biały dzień potrafi dojść do największej masakry, o której nikt się nie spodziewał ujrzeć. Sami byliśmy w szoku ile człowiek był w stanie zrobić i to za sprawą białego proszku, którego nigdy nie widzieliśmy na oczy. Nie pochodził on z naszych fabryk, ani nawet z państw krajów Ameryki Południowej. Przebadaliśmy skład kilkukrotnie i za każdym pieprzonym razem, efekt był jednakowy. Substancja sama w sobie była niebezpieczna i wystarczyło wciągnąć, bądź posmakować naprawdę niewiele żeby ostatecznie kipnąć w kalendarz. Wraz z ojcem Gillian obawialiśmy się najgorszego, dlatego zwołaliśmy spotkanie z naszymi zaufanymi dilerami, którzy mają lepszy węch niż nie jeden dobrze wyszkolony glina.
– To samobójstwa, czy morderstwa? – spytał Elliot, paląc cygaro na jednym z foteli.
Pokój obrad znajdował się w samym centrum Nowego Jorku i był w podziemiach opuszczonego apartamentowca. Należał on niegdyś do biznesmena, który parę lat temu zginął w pożarze, jaki tutaj wybuchł. Nikt nie chciał remontować budynku i zostawili go w takim stanie, w jakim był aktualnie. Zamglony, okna powybijane i stanowił najlepszą atrakcję dla bezdomnych.
Tutaj jednakże, mieliśmy dostęp tylko my. Zainstalowaliśmy zabezpieczenia i alarmy, dlatego mogliśmy czuć się swobodnie i bez ryzyka, że ktoś się do nas zapuści.
– Nie wiadomo – odparł Samuel, nasz diler, który był tym najstarszym. – Niektóre z przypadków wskazują na samobójstwa. Ktoś wstrzyknął sobie narkotyk dożylnie, lub leżał na podłodze z trzymanym w ręku rulonikiem.
– Natomiast inne, te bardziej mrożące krew w żyłach, wyglądały jak rodem wyciągnięte z horroru. – przejął pałeczkę Kennedy, uchodzący za tego najmniej rozsądnego, choć był jednym z najlepszych naszych pracowników. – Zazwyczaj były to kobiety. Znajdowaliśmy je w burdelach, całe poobijane, zgwałcone i nafaszerowane tym nieznanym gównem. Ich dziąsła krwawiły od siły natarcia narkotyku, a więc z całą pewnością nie zrobiły tego same. Na dodatek ich przedramiona były okaleczone od powbijanych igieł. Była ich masa, jakby ktoś miał niezły ubaw z wyrządzanej im krzywdy i miał ochotę naznaczyć ich ciała.
– A to jeszcze nie wszystko – Samuel wstał, zaczynając przechadzać się po pomieszczeniu z trzymanym w dłoni trunkiem. Upił łyk, a następnie kolejne dwa. Przystanął przy Elliocie, patrząc na niego z góry. – Kobiety są głównymi ofiarami, jednakże ten początek zaczął się jeszcze zimą tego roku, gdy Gillian już była w rękach Brazylian. – spojrzał na mnie kątem oka, a gula w moim gardle wyostrzyła się na samo brzmienie słowa ,,porwanie''. – Zaczynali od małych dawek, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Wraz z Kennedym zakładaliśmy, że to zwykłe narkotyki niskiego pochodzenia, a więc tak naprawdę każdy mógł je wyrobić. Natomiast kiedy w grę zaczęły wchodzić tajemnicze zabójstwa, wandalizm i wystrzały z broni w biały dzień, wtedy zaczęliśmy już na poważnie węszyć.
– W przeciągu tych miesięcy nie zdołaliśmy dowiedzieć się wiele, aczkolwiek podczas patroli w ostatnich tygodniach, zdołaliśmy wyłapać parę mankamentów, które nieco nie zgadzają się z naszymi teoriami względem Brazylian.
– O czym masz konkretnie na myśli, Kennedy? – spytał Elliot.
– Po pierwsze, Brazylianie nie kryli się ze swoimi działaniami i za każdym razem zostawiali po sobie znak w postaci dobrze nam znanego symbolu – na samą wzmiankę o pieczeni Południowców, zaczyna robić mi się niedobrze. Wywołuję ono niechciane wspomnienia, sprowadzające mnie do dnia, w którym straciłem Gillian. – Chcieli, abyśmy wiedzieli, że to oni. Że stoją za atakami i morderstwami na naszych ziemiach.