Tristan
– Tylko uważaj tam na siebie, dobrze? – poprosiła, choć dla mnie to zdanie brzmiało niemal jak błaganie. Zresztą, wszystko co mówiła, bądź pisała Gillian, nie było prośbą, a wręcz rozkazem.
Uwielbiałem to w niej. Szczególnie gdy aktualnie dzieliła nas dość spora odległość i tylko mogłem sobie wyobrażać, jaką minę mogła przybierać, gdy mówiła do mnie takie rzeczy. Na samą myśl chciało mi się uśmiechać.
– Przecież ci obiecałem, że będę – odparłem, przewracając oczami, lecz przez mój głos i tak wybrzmiewał spokój. – Nie martw się o mnie.
– I tak będę – westchnęła ciężej, a moja głowa automatycznie zaczęło sobie wyobrażać, że najprawdopodobniej wstawała albo zasiadała na kanapie.
Zerknąłem w boczne lusterko sprawdzając, czy po ulicy nie jedzie żaden samochód. Wyjechałam z parkingu z piskiem opon, trzymając telefon między uchem a barkiem, obracając kierownicę jedną dłonią, włączając się do korku i kolejnych zamieszek.
Nie było dobrze. Rzekłbym nawet, że obecna sytuacja w Nowym Jorku była bardziej niż chujowa i znacznie gorsza od tego, jak opisywały ją media i telewizja. Działo się tak głównie dlatego, że ojciec Gillian, prócz bycia mafiozą robił też parę legalnych rzeczy, aby utrzymać swój status w USA. Między innymi angażuję się mocno w akcję charytatywne, przez co ma ogromny wpływ na to, co może trafić do sieci. Za jego postawą poszło wielu polityków i szefów firm, dlatego ograniczenie dawanych informacji do mediów było dziecinne proste.
To co się tutaj działo miało pozostać tylko w Nowym Jorku. Gillian nie mogła się o tym dowiedzieć, ponieważ bałbym się o nią i nasze dziecko. Lepiej dla niej i naszego maleństwa, by żyła w niewiedzy, przynajmniej do czasu narodzin.
Później niech pozna prawdę.
– Kocham cię – wyznałem, co podpowiadało mi zgubne serce, akurat gdy na chodniku po prawej stronie trójka mężczyzn z gangu West Eye wyciągnęła broń i skierował ją do matki z trzymanym w ramionach dzieckiem.
Kurwa...
– Też cię kocham – odpowiedziała ciepło i pewnie, po czym przerwałem połączenie, wychodząc z samochodu.
Otrzymałem w zamian trąbienia wkurwionych kierowców, lecz mało mnie teraz obchodziło, że zostawiłem auto na środku drogi. Liczyło się teraz życie tej kobiety i dziewczynki, której twarz była schowana w zgłębieniu szyi matki.
Wyciągnąłem z kabury broń, przeładowując ją. Szybkim krokiem zmierzyłem ulicę, a następnie chodnik, by następnie stanąć po środku nadchodzącej strzelaniny, która za pewne miałaby tutaj miejsce.
– Odsuńcie się – rozkazałem, patrząc na dilerów z wymalowanym na twarzy wkurwieniem. – Natychmiast. – dodałem, gdy nie otrzymałem odpowiedzi zwrotnej.
Dopiero po chwili jeden z nich roześmiał się głośno, klepiąc tego drugiego po ramieniu. Najwidoczniej musieli mnie rozpoznać, bo dość prędko schowali broń w gacie.
– Jasna sprawa, szefie. Nie chcemy problemów – cała trójka uniosła ręce do góry, zaczynając się powoli wycofywać.
Lecz zdradziecki, łaknący krwi uśmiech, wciąż nie schodził im z warg.
– No ja myślę – odprowadziłem ich wzrokiem, aż nie zniknęli za zakrętem. Dopiero wtedy schowałem pistolet do kabury i odwróciłem się do przerażonej kobiety i dziewczynki.
Matka była dość młoda. Mogłem rzec, że ledwo co przekroczyła wiek nastoletni, a dziecko w jej ramionach mogło mieć niecałe dwa latka. Obie posiadały bujne blond loki i duże, niebieskie oczy, z których strach wręcz uderzał do mojej piersi. Wnet sobie przypomniałem, jak tego jednego dnia znalazłem przy śmietnikach martwą dziewczynkę. Jak wiele musiała wycierpieć nim ostatnie tchnienie zostało jej odebrane.