Rozdział 7

404 79 64
                                    


Bianka

Przyjechaliśmy na mszę wcześniej. Ja musiałam się przygotować, bo śpiewałam w chórze, rodzice rozmawiali. Stałam z nimi przez chwilę, grzecznie się uśmiechając, kiwając lekko głową i podając dłoń.
– Czy mogę porozmawiać z panią o pewnym pomyśle, pani Kwiatkowska? – zapytała jedna z kobiet moją mamę. – Podjadę do świetlicy, żeby niepotrzebnie nie zabierać pani czasu.

– Oczywiście. – Uśmiechnęła się mama. – Jestem tam w poniedziałki od piętnastej i czwartki do południa, czasem chwilę dłużej, ale to nie zawsze.

– A mnie się wydawało, że znacznie częściej. – Zaśmiał się jej mąż.

– To prawda. – Skinęła głową mama. – Bywam tam tak często, jak mogę, jednak to są dni, kiedy mam swoje dyżury, więc wtedy jestem na pewno. Poza tym, jeśli sprawa dotyczy świetlicy lub czegoś z nią związanego, mogą państwo porozmawiać z każdą z nas. Nieważne, czy będę to ja, Weronika Matrys, Sylwia czy Anastazja. Wszystkie angażujemy się w równym stopniu i decyzje podejmujemy wspólnie.

Zerknęłam na zegarek, widząc, że Kuba ze swoją rodziną też już podjechali pod kościół.
– Muszę iść – wyszeptałam do taty, a on skinął mi głową.

Wycofałam się z kręgu wzajemnej adoracji i poszłam w swoją stronę. Msza się rozpoczęła. Moja rodzina siedziała w pierwszej ławce, bo lubili być blisko mnie. A ja naprawdę lubiłam śpiewać te wszystkie pieśni. Każdy ma swój sposób na odstresowanie się, oczyszczenie. To był mój. Być może mało popularny, ale śpiew odbijający się od chłodnych murów kościoła i docierający do każdego jego kąta, coś we mnie budził. Jakąś nadzieję. Pozbawiałam się w ten sposób negatywnych uczuć, a napełniałam się spokojem, jakby Bóg naprawdę mnie słuchał.

Później pojechaliśmy na obiad do dziadków Kwiatkowskich. Pomagałam we wszystkim i to też lubiłam. Ten harmider, wybuchy śmiechów w kuchni i upominanie dzieci przez mężczyzn, żeby między nami nie biegali, bo się poparzą. Upiekłam sernik według przepisu babci, a mama potwierdziła, że nie pomagała mi nawet odrobinę. Babcia skosztowała kawałek, nim w ogóle podłączyła rosół, żeby go podgrzać.

– Mmm... – przymknęła powieki. – Dziecko kochane, jesteś mistrzynią! Nawet ja ci nie dorównam.

Uśmiechnęłam się z zawstydzeniem.
– Nie przesadzaj, babciu. Nikt nie piecze lepszego sernika niż ty. Wystarczy mi, że ci smakuje.

– Tymon! – krzyknęła, a ojciec pojawił się w sekundzie. – Chodź, chodź, ty tu powinieneś zadecydować. – Dała mu kawałek do ręki. – No, skosztuj i powiedz, że mam rację. Twoja córka piecze lepiej niż ja.

– Chyba boję się zadecydować. – Roześmiał się, po czym włożył sobie cały niewielki kawałek do ust i podniósł oba kciuki w górę. Kiedy przełknął, uśmiechnął się szeroko. – Kocham was wszystkie i wasze serniki też. – Podszedł do mnie i ucałował we włosy, chociaż wiedział, że tego nie lubię. – Pyszny, córeczko.

Wyszedł, a ja musiałam przyznać, że tym razem buziak od taty nie był taki zły.

Obiad przebiegł w cudownej atmosferze. Każde takie spotkanie było niemal małym weselem. Dziadkowie kilka lat temu musieli przerobić salon, żeby każdy z nas miał miejsce przy stole. Niby każdy coś przywoził, w czymś pomagał, ale podziwiałam babcię, że chciało jej się urządzać takie spotkania. Kiedyś ją o to zapytałam i odpowiedziała, że dni, w których udaje nam się być razem, to dla niej najpiękniejsze dni. I musiałam się z nią zgodzić. Nie mogliśmy tak spędzać każdej niedzieli, bo każde z ich dzieci miało również teściów, czasem u siebie organizowali niedziele obiady lub spotykali jeszcze z kimś innym z rodziny, ale przynajmniej raz w miesiącu babcia z dziadkiem starali się, żebyśmy spędzili jeden dzień całą ekipą. Nawet z tymi dorosłymi już wnukami, którzy założyli własne rodziny, jak Rafał, Laura czy Paulina.

Wspólnota IV - Nowe pokolenie (zakończona)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz