11. Win or Not?...

1.5K 166 23
                                    

- Jesteś gotowy? - zapytał wchodząc do szatni.

- Tak. To będzie najbardziej upokarzające pięć minut mojego życia. - przyznałem.

- Nie przesadzaj. To zaszczyt móc reprezentować Doncaster Rovers, nieprawdaż? - nie wiedziałem, czy to był sarkazm, czy on tak serio.

- Ależ oczywiście, że... n-i-e. - Louis westchnął krótko i chyba poklepał mnie po ramieniu, nie byłem pewny w 100 procentach, ponieważ materiał kostiumu był bardzo gruby.

- Zaczynamy za dziesięć minut. Tylko proszę, nie potknij się po trzech krokach. - odparł poprawiając swoje włosy. Jaki pedancik. 

- Jasne. - wymamrotałam beznamiętnie myśląc, że da mi już spokój.

- Uwierz, że maskotka naszych rywali jest o wiele bardziej kompromitująca. - powiedział stanowczo i wyszedł puszczając mi oczko. - Aha, wiesz co masz potem robić? - zawrócił po chwili.

- Tak, wiem. - odpowiedziałem.

- To powiedz. - rozkazał. 

"- Nie powiem!

- Bo nie wiesz!" - wspomniałem odwieczny podwórkowy dialog z dzieciństwa.

- Mam wyjść, wrócić tu, przebrać się, pójść na murawę i wykonywać twoje polecenia. - wymieniłem bez zająknięcia się.

- Zdolny chłopak. - skwitował ksiądz Tomlinson i oddalił się.

Usiadłem na ławce, westchnąłem i napiłem się wody. Po drugiej stronie drzwi słychać było pojedyncze kroki, rozmowy i porady dawane przez trenera przeciwnej drużyny. Wypuściłem ze świstem powietrze. Co jak się potknę, albo, nie daj Boże zasłabnę? Stresowałem się przez co moje dłonie jeszcze bardziej się pociły.

- Macie pięć minut! - usłyszałem jak ktoś woła do zawodników. Podniosłem się, ubrałem niewygodną głowę maskotki i powoli wyszedłem na główny korytarz. Nawet nie pamiętam nazwy tego gówna. Szedłem przed siebie wpatrzony w jeden punkt, jakim były plecy Louis'a. Stanąłem pod daszkiem, przed murawą. Obróciłem się do tyłu. Zawodnicy Doncaster Rovers, którymi byli chłopcy, którzy prawdopodobnie byli uczniami podstawówki, ustawili się w rządek. Nagle drzwi szatni rywali otwarły się, a ja jak momentalnie  wybuchnąłem śmiechem, który został skutecznie stłumiony przez gruby kostium. Odwróciłem się by ukryć moje rozbawianie. Ksiądzunio miał absolutną rację, mówiąc, że maskotka przyjezdnych jest bardziej kompromitująca od gówno-Tabalugi. Kostium miał chujowy, neonowo-pomarańczowy kolor, który kojarzył mi się z dmuchanymi piłkami do siatkówki, w jakie była wyposażona moja dawna szkoła. Wydawało mi się, że Wielki Mur Chiński przy ich maskotce nie jest jedyną rzeczą widzianą z kosmosu. Symbol przyjezdnej drużyny do złudzenia przypominał Różową Panterę, która zawędrowała do Czarnobyla, żeby utopić się w oczojebnej farbie ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Zapewne w drodze powrotnej odwiedziła Krainę Czarów i urwała ogon Białemu Królikowi. Pantera miała śnieżne łapy i pysk, który podejrzewam, że dorabiała mieszając wapno na polskiej budowie. Myślałem, że umrę ze śmiechu.

- Jestem Hampfull, od słowa "hopeful", bo jestem pełen nadziei. - przedstawił się i wyciągnął do mnie przednie łapsko, a ja ledwie usłyszałem co mówi, gdyż strój tłumił jego głos.

- Ja jestem Tabaluga, główny bohater "Tabalugi". - uścisnąłem nieporadnie jego łapę. Naprawdę nie pamiętam nazwy tego chujostwa. Dopiero teraz zauważyłem żółty kolczyk, taki jaki mają krowy, przyczepiony do jego małego, prawego ucha. Pantera zmierzyła mój strój wzrokiem, a ja odczytałem z jasnej plakietki: 

Little Style 

P. E 

Zrozumiałem, że badziewny kostium został zaprojektowany i wykonany przez Perrie, narzeczoną Zayna. Znowu zaniosłem się śmiechem. Co za kurewski zbieg okoliczności. Z rozbawienia wyrwał mnie dźwięk gwizdka, który informował o rozpoczęciu meczu. Dumnie wyprowadziłem zawodników Doncaster Rovers na środek murawy. O dziwo potknąłem się tylko raz, ale nie na tyle poważnie, żeby pieprznąć zwłokami o trawę. Potem szybko wróciłem z powrotem do szatni, z której słyszałem głośne krzyki i śmiechy. Dzięki Bogu, pozbyłem się okropnego stroju Tabalugi i powtórnie wyszedłem na boisko, by spełniać rozkazy księdzunia. Na środku stadionu akurat odbywał się rzut monetą, w którym uczestniczył Louis i... Kto?! Maskotka przeciwników. Wyglądało to co najmniej komicznie. Pantera nie była wstanie podnieść z murawy swoimi pluszowymi pazurami funta. Widziałem jak Tomlinson wywraca zniecierpliwiony oczami, schyla się po monetę i kładzie ją na łapie zwierzaka. Oczojebny pomarańcz wykonał niezdarny ruch ręką. Louis spojrzał w dół i uśmiechnął się pod nosem. Następnie rozległy się krzyki i gwizdy, a mecz zaczął się na dobre. Stanąłem przy wejściu do głównego korytarza i czekałem na pierwsze polecenia Zorro, który zamiast maski na twarzy miał koloratkę pod szyją. 

- Przynieś mi trzy butelki wody! - usłyszałem. Ksiądz Tommo znikąd pojawił się obok mnie. Mruknąłem pod nosem "już" i skierowałem się w stronę szatni. Minąłem drzwi przebieralni i wszedłem do małej kanciapy po czym wyciągnąłem z lodówki butelki. 

- Proszę. - powiedziałem wręczając mu napoje. Musiałem używać zwrotów grzecznościowych, gdyż pod "szlacheckim daszkiem" ochrzciłem miejsce tą nazwą ponieważ zazwyczaj są tam ważne osobowości, stał burmistrz miasta, arbiter, jakiś ważny urzędnik, wścibski reporter i powinien stać także trener dzieciaków w noeonowych koszulkach. 

- Ręcznik, Styles. - usłyszałem. Chuj ci w dupe, Tomlinson. Przeklnąłem go w myślach. Westchnąłem ciężko i poszedłem wykonać polecenie. Było kurewsko gorąco, więc ręczniki miały być wilgotne, by zawodnicy mogli schłodzić się po przyłożeniu ich do twarzy. Zakręcenie wody w kanciapie zajęło mi sporo czasu, bo ponad pięć minut. W końcu wygrałem pojedynek z opornym kurkiem. Wycisnąłem starannie materiał i biegiem udałem się na murawę. Usłyszałem głośne okrzyki i piski. Podopieczny Lou strzelił gola. Pomyślałem i nie myliłem się. Szeroki uśmiech zagościł na mojej twarzy. Spojrzałem jeszcze przez chwilę na wiwatującą publiczność i na skaczących z radości chłopców w zielono-białych koszulkach. 

- Dobra robota! - krzyknąłem, gdy mój wzrok skrzyżował się z tym należącym do jednego z zawodników Rovers. Nie widziałem gola i nawet nie wiedziałem kto go strzelił, ale walić to. Cieszyłem się ze zdobytej bramki, choć w Doncaster mieszkałem od jakichś czterech miesięcy i nie uważałem się za miejscowego, ale czułem, że to się zmieni. Powracając do meczu, nawet nie miałem pojęcia z kim gramy i niezbyt mnie to obchodziło. Piłka nożna nie interesowała mnie bardziej niż zeszłoroczny śnieg, którego nawiasem mówiąc, nie było. Dwudziestu dwóch dorosłych facetów goniących balon w skórze to nie był dla mnie atrakcyjny sport. 

- Harold! - krzyk Księdzulka wyrwał mnie z zamyślenia. Posłałem mu przepraszające spojrzenie i ruszyłem w końcu w stronę "szlacheckiego daszka", pod którym dostrzegłem zapewne trenera oczojebów. Gościu stał do mnie tyłem i prowadził dialog z Tomlinsonem. Był ubrany w szyty na miarę, szary garnitur z czarnymi dodatkami. Na głowie miał śmieszną, neonowo pomarańczową czapkę w kształcie piłki. Był znacznie wyższy od księdza, zresztą tak jak większość mężczyzn. Biedny, mały Louisek z kompleksem kurdupla...

- Proszę. - podałem Tomlinsonowi ręcznik. - I, wow, wygrywamy! - powiedziałem udając podnieconego. Stanie w krępującej ciszy nie należało do miłych doświadczeń.

- Ja wygrywam, ty niezupełnie. - odparł Louis. Nie wiedziałem o co mu chodzi. Zobaczyłem dziwny grymas wymalowany na jego słodkiej buźce. Uśmiechnął się krzywo w stronę kogoś za moimi plecami. Usłyszałem za sobą cichy chichot, odwróciłem się zdezorientowany i na minutę oślepłem od oczojebej czapki, a potem miałem ochotę zapaść się głęboko pod ziemię.

×°×


Ojciec DyrektorOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz