30

26 6 0
                                    

Siedziałem przy stole i oglądałem zdjęcie, które dostałem trzy dni temu od pani Halszki. Postanowiłem poszukać na nie ramki w moim składziku, po chwili w lekko nadszarpniętej przez czas ramce stanęło na biurku teścia mojej matki. Patrzyłem na sielankę. Słyszałem śmiech dziecka, które szarpało ojca za długą kędzierzawą brodę. Potem głos jego mamy, że nie wolno, że boli. Radosny śmiech wielebnego, który jak każdy ojciec rozpieszczał swoje maleństwo i mówił do ukochanej, przecież nie boli, czy delikatne rączki aniołka mogą zrobić mi krzywdę. Wydawało mi się, że jestem tam obok nich, że to ja robię to zdjęcie. Jeden ciepły letni dzień pełen miłości.

Po chwili poczułem, że ktoś stoi za mną. Wyrwał mnie z zamyślenia. Podobnie jak ksiądz Jan nie zamykałem drzwi na dzień. Jednak ja nie miałem już nic cennego, może oprócz tych rupieci Mateusza. Odwróciłem się i zobaczyłem Małgosię, ducha z poobijanymi kolanami. Ubrana była w sukienkę, która miała zakrywać ten mankament, jednak nie dało się, stróżki krwi spływały jej po nodze. Podszedłem do niej szybko i pocałowałem w policzek.

- Siadaj Małgosiu, siadaj. - Wskazałem ręką na tapczan.

Sam pobiegłem po jakieś bandaże do łazienki i wodę utlenioną. Jak zwykle bawiła się w jakiegoś agenta służb specjalnych, nie zważała na swój stan i na to, że się o nią bardzo boję. Wróciłem do niej, klęknąłem, położyłem sobie jedną z jej nóg na swoim kolanie. Powoli opatrywałem rany.

- Jak zawsze niepotrzebnie wracam na noce do swojego domu. - Śmiała się. - Potem muszę się wykradać. A przecież nie robię niczego złego, prawda? - Patrzyła na mnie oczami kota ze Shreka. 

- Oczywiście. - Złożyłem pieczęć na jej ustach.

Nasze czułości przerwało intensywne pukanie do drzwi. Zdziwiło mnie to. Jednak Małgosia była przyzwyczajona do zamykania na klucz mojej małej chatki. Wstałem jak poparzony i pobiegłem do drzwi wejściowych. Faktycznie były zamknięte. Kiedy je otworzyłem zobaczyłem za nimi Romana. Zdyszanego. Jakbym przed kimś uciekał, a po drodze było oberwanie chmury. Jasna koszula była w jakiś mokrych plamach, włosy lekko mokre żyły własnym życiem. Wpuściłem go do środka i posadziłem na skrzynce. Dziewczyna zainteresowana całą sytuacją wyszła do nas. Nerwowo zasłaniała kolana. Mężczyzna i tak nie patrzył na nie. Obserwował nas i pewnie układał sobie w głowie jak opowiedzieć wszystko to z czym do nas przybiegł.

- Małgosiu twoją babcię znowu zabrało pogotowie. – Mówił szybko.

- Ma słabe serce, a ten przeklęty szpital w Serebryszkach. - Zatrzymała się. - Tam czeka cię tylko śmierć. Cud, że Wiktora nie wynieśli nogami do przodu. - Patrzyłem na nią wielkimi oczami. 

- Nie, nie, nie szanowna szwagierko. - Dyszał. - Twój szanowny dziadek, pan Czesław, mówi, że to próba samobójcza .... Zadzwonił do Daszuli bo się wściekł, że znowu uciekłaś z domu. A to on wie gdzie mój szanowny szwagier porywa księżniczkę swoją. - Szczerzył się.

- No oczywiście, nie mam przecież komórki. - Zaczęła klepać się po kieszeniach. - A no i rzeczywiście jej nie mam. - Poczerwieniała. 

- No widzi szwagierka szanowna. Wszystko cacy macy. - Wziął łyk kompotu z chochli włożonej do metalowego garnka, który stał na kuchni. - Jedziemy do Serebryszek, chociaż tutaj kompocik to prima sort. - Oblizywał palce. 

Popatrzyliśmy na siebie. Małgosia prawie zemdlała, jednak przytrzymałem ją i mocno objąłem. Szybko się ubraliśmy i ruszyliśmy w drogę do placówki. Wsiedliśmy do mojego samochodu. Widziałem jak dziewczyna drży, była przerażona tym co się działo. Ręce nerwowo jej chodziły. Patrzyła za okno i pewnie próbowała uspokoić pęd myśli.

Tajemnica PopówkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz