20. Brooklyn

304 55 3
                                    


Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Colton Black siedział obok mnie w swoim przeklętym chevrolecie. Ja miałam misje do spełnienia, której zakończenie miało mi przynieść ukojenie w bólu, a przynajmniej naiwnie starałam się w to wierzyć. Ale jaki cel w tej podróży miał on? Im dłużej o tym myślałam tym mniej to wszystko miało sensu. I tym bardziej bolała mnie głowa.

Nie potrafiłam z nim rozmawiać. Nie potrafiłam wymazać tych ostatnich trzech lat, tych wszystkich wyrzutów i wylanych łez. Nie potrafiłam wybaczyć tego, że zostawił mnie, kiedy najbardziej go potrzebowałam. Że zmusił mnie do tego, żeby radziła sobie ze wszystkimi konsekwencjami sama. Nie potrafiłam wybaczyć mu, że był tchórzem. Zawsze nim był i zawsze wybierał ucieczkę – cholerny, wieczny syndrom wyparcia.

Serce mnie bolało, a jego słowa ciągle dźwięczały mi w uszach, jak zdarta płyta. „Wiedziałem, że nie mogę go pokonać w niczym innym, oprócz tego. Mogłem mieć jego idealną dziewczynę. Idealną dziewczynę idealnego Caleba. Więc sobie ją wziąłem" – to było jak kopniak prosto w splot słoneczny. Te słowa nie chciały zniknąć z mojej głowy. I może coś ze mną było nie tak, bo przecież zapewnił mnie, że byłam jedynie wyzwanie, próbą odegrania się na bracie, pieprzoną zemstą, ale nie potrafiłam w to uwierzyć. Przecież nikt, nawet on nie mógł tak dobrze udawać.

A potem myślałam o momencie, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. To dziwne, bo to wspomnienie powinno się zamazać, stracić na ostrości w morzu innych wspomnień, które udało mi się skolekcjonować przez dwadzieścia jeden lat. A mimo to każdy szczegół był ostry i wyraźny.

Miałam całe sześć lat, kiedy przeprowadziliśmy się z Nowego Jorku na obrzeża Bostonu. Ojciec właśnie został starszym wspólnikiem w kancelarii i jego kariera nabierała rozpędu – stawał się jednym z lepszych prawników w swojej kategorii. Matka była w swoim żywiole, bo czekało ją ponownie urządzanie domu, a czego jak czego, ale wydawania pieniędzy nigdy sobie nie szczędziła.

Tego wieczora odbywało się u nas przyjęcie powitalne i nasz salon wypełniony był zapachem drogich alkoholi i ostrych perfum tłoczących się w nim ludzi. Było głośno i tłoczno, a sukienka, którą miałam na sobie drażniła mnie i uwierała. Sierra nudziła się niemiłosiernie i porysowała swoimi mazakami ścianę w kuchni, o czym matka jeszcze nie wiedziała.

Zazwyczaj na tych przyjęciach zostawałyśmy pozostawione same sobie, do momentu, kiedy trzeba było się pochwalić swoimi idealnymi córkami. Zawsze wyglądałyśmy jak dwa małe aniołki, co powtarzał każdy, kto tylko nas zobaczył.

W korytarzu pod ścianą stał wysoki, wąski stolik, na którym matka tego ranka ułożyła starannie dobrane przez florystkę kwiaty. Pachniały tak słodko, że aż mdląco i cały dzień unikałam tego pomieszczenia jak ognia. Ale w pewnym momencie właśnie tam się znalazłam.

I zobaczyłam dwóch ciemnowłosych chłopców, który gonili się wesoło w korytarzu, śmiejąc się przy tym w głos. Byli naprawdę głośni i to sprawiło, że stanęłam w progu jak wmurowana. Schowałam się za ścianą, obserwując ich w niemym zachwycie.

Oboje mieli na sobie białe koszule i ciemne, eleganckie spodnie. Wyglądali niemal identycznie, z tą różnicą, że jeden z nich był wyższy. Nagle młodszy z chłopców, próbując uciec wpadł na stolik. Wazon z kwiatami zachwiał się niebezpiecznie i zaraz potem upadł na podłogę z głośnym trzaskiem. Chłopcy spojrzeli po sobie spłoszeni, ale zanim mieli szansę uciec z miejsca zbrodni w korytarzu pojawił się elegancki, ciemnowłosy mężczyzna w garniturze. Od razu wiedziałam, że to ich ojciec, bo oboje wyglądali jak on.

DZIEWCZYNA CALEBA (#1 Blizny, które zostawiliśmy) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz