36. Brooklyn

113 32 1
                                    


            W ostatni dzień lutego w końcu dotarliśmy do Michoacan.

Siedząc w samochodzie, bawiłam się nerwowo bransoletką. Musiałam się przyzwyczaić do tego, że obok skrzydła znajdowała się również maleńka gitara. Ten prezent w dziwny sposób podnosił mnie na duchu. Był zapewnieniem, że jeszcze kiedyś może być dobrze. Że przeszłość wcale nie musiała przekreśli przyszłości. Caleb umarł, ale to nie znaczyło, że ja też byłam martwa. Miałam prawo ruszyć na przód i wspominać go bez rozdzierającego bólu. Ta świadomość była cholernie wyzwalająca.

Bawiłam się więc dalej srebrną gitarą przy nadgarstku, gdy Colton zaparkował samochód i wtedy, gdy przekroczyliśmy próg sanktuarium „El Rosario" w gminie Ocampo. Byłam na końcu podróży i czułam, jak całe moje ciało drżało z nerwowego podniecenia.

Weszliśmy pod brązowych schodkach na terytorium sanktuarium. Przed nimi stał wielki pomarańczowy motyl, obok którego para turystów właśnie robiła sobie zdjęcia. Zagryzłam lekko wnętrze policzka, będąc święcie przekonaną, że gdyby był tu Caleb na pewno urządzilibyśmy sobie małą sesję. Na samą myśl o tym moje serce skurczyło się boleśnie.

Colton najwyraźniej dostrzegł, że byłam tu nieco zagubiona, bo bez słowa złapał mnie za rękę i podprowadził do czegoś co musiało być recepcją. Wszędzie znajdowały się tabliczki, jednak wszystko napisane było po hiszpańsku.

Słuchałam głosu Coltona, kiedy rozmawiał ze starszą kobietą w kamizelce w kolorze khaki, ale miałam wrażenie, jakby dochodził spod tafli wody. Bałam się, cholernie się bałam końca tej podróży. Nie chciałam, żeby się kończyła, bo nie potrafiłam zostawić za sobą Caleba i co gorsze nie potrafiłam zostawić Coltona. Bałam się, że to wszystko się skończy, a ja będę musiała na nowo wymyślić swoje życie.

Zamknęłam na moment oczy, przypominając sobie twarz Caleba. Miałby już skończone dwadzieścia jeden lat. Grałby w uniwersyteckiej lidze hokeja na lodzie, a może nawet przeszedłby już na zawodowstwo, gdyby tylko przekonał do tego Wylona. Chodzilibyśmy razem na studenckie imprezy, razem przechodzilibyśmy egzaminową gorączkę, pomagałby mi zakuwać po nocy, a ja robiłabym mu te ohydne koktajle proteinowe. Byłby dzisiaj tu ze mną – uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do świata, tak jak zawsze.

– Zebrała się dzisiaj spora grupa odwiedzających – powiedziała przewodniczka, wyrywając mnie z zamyślenia. Posłała mi uprzejmy uśmiech, a ja mimowolnie przysunęłam się w stronę Coltona. Zerknął na mnie szybko i mocniej ścisnął moją dłoń, jakby chcąc mi dać znać, że cokolwiek ma się wydarzyć, mam go po swojej stronie. – Sanktuarium jest oddalone prawie dwie mile. Czeka nas, więc piesza wycieczka w górę zbocza. Jeśli jednak chcecie istnieje możliwość pokonania tej trasy konno.

– Nie – odpowiedziałam szybko. – Chętnie pójdziemy pieszo.

Chciałam cieszyć się tym zakończeniem tak długo, jak tylko się dało. Chciałam czuć każdą kroplę potu spływającą mi po plecach, każde szybsze bicie serca i ból zastanych mięśni.

Wszystkie te informacje udało mi się wcześniej znaleźć w internecie, więc byliśmy przygotowani do marszu. Colton niósł brudnozielony plecach, w którym mieliśmy wodę i coś do przekąszenia.

Po uiszczeniu opłaty przewodniczka kazała nam chwile poczekać, a sama gdzieś zniknęła. Stanęliśmy się z boku, obserwując w milczeniu otoczenie.

– Wszystko w porządku, Śnieżynko? – zapytał miękko Colton, garbiąc się lekko, aby spojrzeć mi w twarz.

Posłałam mu krzywy uśmiech, obejmując się ramieniem. Zaraz potem poczułam na przedramionach jego ciepłe dłonie.

DZIEWCZYNA CALEBA (#1 Blizny, które zostawiliśmy) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz