Nie spałam całą noc. Leżałam na twardym, metalowym łóżku, wpatrując się w sufit. W ciszy bunkra każdy szmer zdawał się głośniejszy, bardziej drażniący. Myśli krążyły w mojej głowie jak rozwścieczone osy, a ja nie potrafiłam ich uciszyć. Zastanawiałam się, co dzieje się tam, na powierzchni. Ilu ludzi jeszcze przetrwało? Czy istnieje tam coś poza martwą ciszą i chorobą która zniszczyła nasz świat? Czarna Mgła... Choroba, która przyniosła koniec wszystkiego, co znaliśmy. Wspomnienia o niej były jak koszmary, które wracają, gdy tylko zamykasz oczy. Książki opowiadały o ofiarach, ludzką skóra pokryta czarnymi krostami, zapach gnijącego ciała, a w oczach szaleństwo tak przerażające, że trudno było na nie patrzeć. Zarażeni stawali się niebezpieczni, agresywni, jakby choroba wypalała ich człowieczeństwo od środka. Jedno zadrapanie wystarczało, by ktoś został zarażony. Ojciec zawsze mówił, że musimy być wdzięczni za bunkier. "To nasza Arka" – powtarzał. Ale czy życie tutaj naprawdę było życiem? Te monotonne dni w klaustrofobicznych korytarzach zdawały się zlewać w jedną, niekończącą się noc. Bez słońca, bez świeżego powietrza – tylko metalowe ściany, jasne światło i cicha, mechaniczna praca wentylatorów. Leżąc tam, czułam, jak ciężar tej rutyny przygniata mnie coraz mocniej. W końcu mój zegarek wydał głośne, metaliczne piknięcie. Przeszywający dźwięk wyrwał mnie z zamyślenia. Westchnęłam ciężko i zsunęłam się z łóżka. Poranna rutyna była zawsze taka sama. Prysznic w ciasnej, białej łazience, gdzie ciepła woda była jedynym luksusem. Umyłam twarz, patrząc na swoje odbicie w lustrze – blade, zmęczone oczy, poszarzała skóra, włosy związane w niedbały kucyk. Nienawidziłam tego widoku. Każdy stres, każda bezsenna noc były na mnie wypisane. Szybko odwróciłam wzrok.
Nicole, moja młodsza siostra, zapukała do drzwi. Jej głos zawsze brzmiał tak lekko, jakby całe to życie pod ziemią nie miało na nią większego wpływu.
– Amy! Po śniadaniu musisz iść do laboratorium. Ojciec na ciebie czeka. Laboratorium. Zawsze budziło we mnie mieszane uczucia. Było sterylne, chłodne, pełne tajemniczych maszyn i notatek ojca. Tata twierdził, że badania nad suplementami to nasza jedyna szansa na przeżycie w warunkach bunkra. Brak światła słonecznego i sztucznie regulowany tlen były wyzwaniem dla naszych organizmów. Ale czy to naprawdę wystarczało? Po szybkim śniadaniu – znowu nijaka miska kaszy – ruszyłam przez bunkier w stronę laboratorium. Korytarze były jak labirynt – wszystkie wyglądały tak samo, białe, wąskie, pozbawione jakichkolwiek oznak życia. Czułam, jak zimny metal ścian niemal odbiera mi oddech. Kiedy weszłam do laboratorium, ojciec już na mnie czekał. Siedział przy swoim biurku, otoczony urządzeniami, które zdawały się żyć własnym życiem – migotały, syczały, a czasem wydawały ciche, elektroniczne dźwięki. Jego twarz była zmęczona, ale oczy – te zawsze miały w sobie determinację.
– Amy, usiądź – powiedział, odkładając strzykawkę na sterylną tacę.
Zajęłam miejsce na zimnym, metalowym krześle.
– Jak się dziś czujesz? – zapytał, patrząc na mnie z troską.
– W porządku – skłamałam, starając się, by mój głos zabrzmiał przekonująco. Skinął głową, choć wiedziałam, że nie uwierzył. Chwycił moją rękę, delikatnie, ale pewnie. Igła wślizgnęła się pod skórę, a ja zacisnęłam zęby, tłumiąc grymas bólu.
– To tylko chwilka – mruknął, jakby te słowa miały cokolwiek zmienić.
Krew spływała cienką strużką do fiolki. Gdy skończył, podał mi małe, białe tabletki – suplementy, które miałam przyjmować co kilka dni. Były kredowe w smaku i zawsze wywoływały we mnie lekkie zawroty głowy, ale nigdy nie mówiłam o tym ojcu.
– Pamiętaj, że musisz je brać – powiedział stanowczo. – To dla twojego dobra.
Skinęłam głową, połknęłam tabletki i wstałam, nie mogąc doczekać się, by opuścić to miejsce.
Po wyjściu z gabinetu poczułam się dziwnie osłabiona, jakby cała energia wypłynęła ze mnie. Moje nogi ledwie mnie trzymały, więc postanowiłam na chwilę się położyć. Może to wszystko było efektem tych dziwnych suplementów, może po prostu zmęczenie dawało o sobie znać. Leżałam na twardym łóżku w pokoju, wpatrując się w sufit, ale moje myśli były pełne chaosu. W końcu zamknęłam oczy i dałam się ponieść senności. W śnie znów byłam małą dziewczynką. Widziałam siebie z czasów, kiedy życie było lepsze , zanim wszystko się zmieniło. Mama siedziała przy lustrach w naszej bunkrowej łazience i robiła mi warkocze. Jej dłonie były delikatne, a jej głos ciepły, pełen miłości.
– Jesteś taka podobna do mnie, Amy – mówiła, uśmiechając się, kiedy splatała moje włosy. – Masz takie piękne włosy, jak ja. Tylko musisz o nie dbać, rozumiesz?
Patrzyłam na nią w lustrze, widząc jej oczy pełne czułości. Czułam się bezpieczna. Czułam, że wszystko jest w porządku, że nic nas nie może skrzywdzić.
– A teraz, kochanie – mama kontynuowała, wyjmując z kieszeni dwa małe, przezroczyste pojemniki – musisz wybrać.
W jednym z pojemników był biały suplement, w drugim czerwony. Mama trzymała je w dłoniach, a jej wzrok był poważny.
– Wybierz biały – mówiła cicho, jakby to było coś bardzo ważnego. – Ten biały suplement uratuje świat, Amy. To, co musisz zrobić, to wybrać go. To nasza szansa na przetrwanie.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, mama podała mi również czerwony suplement, który trzymała w drugiej ręce.
– Ale ten czerwony – mówiła, patrząc na mnie poważnie, jak nigdy wcześniej – uratuje twoją siostrę, Nicole. Jeśli to ona jest dla ciebie najważniejsza, to wybierz czerwony. Moje serce zaczęło bić szybciej, a w głowie zawrzało od chaosu. Jak miałam dokonać wyboru? Co miałam zrobić? Dwa suplementy, obydwa równie ważne, ale oba zupełnie różne. Jak mogłam wybrać? Co, jeśli nie wybrałam dobrze? Co, jeśli to oznaczało coś strasznego?
Zacisnęłam palce na krawędzi warkocza, który mama właśnie skończyła pleść. Z trudem łapałam oddech, a moje myśli były mętne, nie mogłam myśleć racjonalnie. Mama patrzyła na mnie, jej oczy stawały się coraz bardziej nieobecne. Czułam, jak jej delikatny uśmiech znika, a jej twarz przybiera wyraz złości. Zaczęła krzyczeć, jakby to, co mówiła, było jedyną rzeczą, która się liczyła.
– Amy! Musisz wybrać! Natychmiast! – jej głos stawał się coraz głośniejszy, bardziej przerażający. – Nie masz czasu!
Zaczęła się zmieniać, jej postać stawała się zamglona, nieostra. Krzyczała na mnie coraz głośniej, a jej twarz zniekształcała się w coś przerażającego. Z przerażeniem patrzyłam na nią, czując, jak narasta we mnie panika. Każdy dźwięk jej głosu ranił mnie.
Czułam, jak nie mam już siły, jak nie mogę wytrzymać tego napięcia. W końcu, na skraju wyczerpania, wyciągnęłam rękę w stronę jednego z suplementów. Moje ręce drżały, a serce biło tak mocno, że prawie nie mogłam oddychać. Nagle, jakby ktoś brutalnie wyrwał mnie z tego koszmaru, obudziłam się. Siedziałam na łóżku, cała spocona, z sercem bijącym jak młot. Oddech miałam przyspieszony, a w oczach wciąż widziałam obraz przerażającej postaci mamy. Czułam się, jakby wszystko, co się wydarzyło w tym śnie, było prawdziwe. Nie wiedziałam, co miało oznaczać to wszystko, co mama mi mówiła. Czułam, że nie mogłam uciec od tego wyboru, nawet jeśli obudziłam się w realnym świecie.
Nie byłam już pewna, co jest prawdą, a co tylko wytworem mojej wyobraźni.
Kilka godzin później Nicole zaproponowała spacer do części botanicznej. To było jej ulubione miejsce w bunkrze. Światło lamp imitujących słońce rozlewało się tam ciepłym blaskiem, a rzędy doniczek z roślinami dawały złudzenie życia.
– Zobacz – powiedziała z dumą, wskazując na rząd pomidorowych krzaczków.
Maleńkie, zielone łodygi z żółtymi kwiatkami wyglądały niemal magicznie.
– Widzisz? Rosną! – Nicole uśmiechnęła się szeroko. – Te nasiona, które ojciec przyniósł ostatnim razem, naprawdę są niesamowite. Ojciec, w swoim specjalnym kombinezonie ochronnym, co jakiś czas wychodził na powierzchnię, by zdobyć zasoby. Za każdym razem wracał z czymś, co miało pomóc nam przetrwać – nasiona, jedzenie, chemikalia, czasem fragmenty technologii. Podeszłam bliżej, patrząc na małe pomidorki, które zaczynały się formować na krzakach. W całym bunkrze to było jedno z nielicznych miejsc, które wyglądało na pełne życia, a Nicole traktowała je jak swoje małe królestwo. Spojrzałam na nią z uśmiechem, mimo że wciąż czułam okropny ból głowy i mdłości spowodowane suplementami.
– To niesamowite – powiedziałam cicho. – Dobrze, że mamy to miejsce. Nicole spojrzała na mnie, a jej uśmiech nieco przygasł, jakby dostrzegła coś w mojej twarzy. Chciała zapytać, ale chyba nie miała odwagi.
– Wiesz, Amy – zaczęła, a jej głos stał się bardziej poważny – kiedy byłam młodsza, zawsze wyobrażałam sobie, że świat na zewnątrz wygląda tak jak tutaj. Pełen roślin, zapachów, ciepłego słońca… Czasem naprawdę tęsknię za tym, nawet jeśli to tylko w naszej wyobraźni.
– Może kiedyś wszystko się zmieni. Może będziemy mogli wrócić na powierzchnię. Nicole spojrzała na mnie z zainteresowaniem, ale nie powiedziała nic więcej. Zamiast tego podeszła do jednej z doniczek i delikatnie obróciła liść rośliny, jakby to było coś bardzo cennego.
– Kiedyś – powtórzyła cicho, a ja wiedziałam, że tak jak ja, miała nadzieję na to, że ten "kiedyś" naprawdę kiedyś nadejdzie. Ale czy to miało sens? Czy była jeszcze jakakolwiek szansa, by świat na powierzchni kiedykolwiek się odbudował?
– Myślisz, że coś tam jeszcze zostało? – zapytała nagle Nicole. Jej pytanie zakuło mnie w serce.
– Ojciec mówił mi coś ostatnio że, na obrzeżach niektórych miast nadal stoi wiele budynków – odpowiedziałam ostrożnie. Nicole zmarszczyła brwi, jakby chciała coś dodać, ale w końcu milczała. Stałam w części botanicznej, patrząc na rośliny, które mimo wszystko przetrwały. Chciałam uwierzyć, że one były symbolem naszej nadziei. Małe, zielone liście, pnącza wspinające się po sztucznych podporach – wszystko to wyglądało tak, jakby życie nie chciało się poddać, nawet w tych trudnych warunkach. Ale coś w moim wnętrzu krzyczało, że to wszystko było tylko złudzeniem. Złudzeniem, które próbowałyśmy utrzymać, by przetrwać w tym mrocznym świecie. Nicole podeszła do mnie, patrząc na te same rośliny, które ja obserwowałam z zamyśleniem. Jej wzrok był spokojny, pełen skupienia, jakby w tym miejscu znajdowała ukojenie, które my, w bunkrze, tak bardzo potrzebowałyśmy.
– Wiesz, Amy – powiedziała cicho, zerkając na mnie – te rośliny są jak my. Wbrew wszystkim przeciwnościom, nadal rosną. Może to mały cud, ale cudu wciąż potrzebujemy, prawda?
Kiwnęłam głową, choć wiedziałam, że jej słowa miały nieco inne znaczenie, niż to, co chciałam usłyszeć. Większość ludzi zginęła, a ci, którzy przetrwali, jak my, żyli w ciągłym strachu. Strachu przed Czarną Mgłą, przed chorobą, która mogła się rozprzestrzenić w każdej chwili, która mogła zamienić nas w coś, czego już nie poznawalibyśmy. Każdy dzień spędzany w tym bunkrze był jak zamknięcie w klatce, z nadzieją na coś, co może już nigdy nie nadejść.
– Może – powiedziałam, patrząc na nią z lekkim uśmiechem, który wcale nie był szczery. – Ale co, jeśli to, co zostało, to tylko zgliszcza? Ziemia na powierzchni nie jest już taka sama. Czarne niebo, puste ulice... Co, jeśli nie ma już czego ratować?
Nicole nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na mnie, a jej oczy były pełne smutku, który nie potrafiła wyrazić słowami. W końcu, po chwili ciszy, przybliżyła się do mnie.
– Wiem, że się boisz. Ale bez nadziei nie ma przyszłości. Myślę, że powinniśmy wierzyć, że coś się zmieni. Może nie teraz, ale kiedyś.
Jej słowa były proste, ale miały w sobie coś, czego ja potrzebowałam. Wierzyłam, że Nicole miała rację. Może nie w pełni rozumiałam, co mogło nas czekać, ale nie mogłam przestać myśleć o tym, co ojciec powiedział wcześniej. Mówił o przyszłości, o nadziei, o tym, że musimy przetrwać, nie tylko dla siebie, ale dla całego gatunku. Wtedy poczułam, jak świat zaczyna się chwiać. Nicole zmarszczyła brwi, jakby chciała coś dodać, ale w końcu milczała.
Stałam patrząc na rośliny, które mimo wszystko przetrwały. Chciałam uwierzyć, że one były symbolem naszej nadziei. Ale wtedy poczułam, jak świat zaczyna się chwiać.
CZYTASZ
Black Mist
Science FictionAmy i Nicole, dwie młode siostry, zostają uwięzione w bunkrze, który miał być dla nich schronieniem przed światem ogarniętym śmiertelną epidemią. Ich ojciec, wybitny naukowiec, obiecuje im bezpieczeństwo, zapewniając, że na zewnątrz czai się tylko ś...