Nie miałam pojęcia co się dzieje dookoła mnie. Wszędzie zakapturzone postacie, zielone i czerwone promienie, a mój tata zniknął mi z oczu. Oszołomiłam jednego z śmierciożerców i postanowiłam przyłączyć się do walki. Od razu podleciało do mnie dwóch, ja sprawnie uniknęłam ich ataków, rzucając tarczę, a następnie celując na nich klątwę. Zielony promień świsnął mi koło ucha, a za sobą usłyszałam krzyki taty:
- Uciekaj! Damy radę! - Rzuciłam mu przerażone spojrzenie, ale on nie przyjmował do wiadomości, że chcę im pomóc. Machnął ręką w moją stronę i podleciał tam gdzie było najgoręcej. Nie chciałam w tym momencie sprzeczać się z ojcem i z wielkim bólem, ale i strachem, opuściłam miejsce walki. Poklepałam testrala dwa razy, a ten przyspieszył, wzbijając się przy tym w górę. Serce biło mi w niesamowicie szybkim tempie, wiedziałam że właśnie opuściłam tych, którzy najbardziej mnie potrzebują, ale zdawałam sobie sprawę z istniejącego tam niebezpieczeństwa. Cała spocona, nadal w ciele Harry'ego, czułam że jeszcze nie pozbyłam się ogona i ktoś za mną leci. Nie chcąc nawet sprawdzać kto to może być, kopnęłam lekko zwierzę, które zaczęło szybciej machać skrzydłami. Czułam się niemal sparaliżowana, trzymałam sztywno różdżkę i lejce, chcąc znaleźć się jak najszybciej w domu babci Kingsley'a. Ubrana tylko w bluzę, czułam zimno przeszywające moje całe ciało. Im wyżej lecieliśmy, tym odczuwałam to bardziej. W końcu odważyłam się odwrócić. Leciały za mną dwie zakapturzone postacie, leczy były one zdecydowanie za daleko, by rzucić na mnie jakiekolwiek zaklęcie. Odwróciłam głowę z powrotem, a byłam wręcz twarzą w twarz z śmierciożercą. Nie zdążyłam zareagować, a poczułam potężny ból w klatce piersiowej i tylko czułam, jak spadam, że to już mój ostateczny koniec...
Zimna ziemia... Gdzie byłam? Ktoś nade mną stał, szeptali miedzy sobą... Straciłam przytomność...
Ktoś gładził mnie po policzku, kto to był? Miał zimne ręce, drżały mu... Albo jej?
Czułam jak ktoś grzebie mi w lewej kieszeni bluzy... Czemu chciał mnie okraść? Przecież nic tam nie miałam...
Poczułam, że czyjeś wargi muskają moje czoło, a następnie policzek... Chciałam wstać, zobaczyć kto to, nie mogłam, moje zdrętwiałe ciało nie pozwalało mi na to...
Mogłam otworzyć oczy! Dla pewności, poruszyłam lekko dłonią. Tak, w końcu miałam nad nimi władzę! Podniosłam się powoli z trawnika, za pewne mugolskiego. Byłam już sobą, w za dużych o jeden rozmiar, męskich ciuchach. Moja różdżka znajdowała się w tylniej kieszeni moich spodni, co spowodowało iż od razu wzięłam ją do ręki. Kto wie? Może jeszcze tu są? Jednak ciągle chodziło mi po głowie, to co się działo między tym, jak budziłam się i ponownie traciłam przytomność. Może to po prostu był sen? Próbowałam się dopuścić do tej myśli, lecz to całkowicie niemożliwe. Spadałam, ugodzona jakimś czarnoksięskim zaklęciem, ktoś musiał mi pomóc. Czemu pocałował mnie w czoło i policzek? Kto to mógł być? Dlaczego to zrobił? Dlaczego teraz tu przy mnie nie był i powiedział, że to on mnie uratował? Czemu uciekł, za nim mu nie podziękowałam? Rozejrzałam się wokół siebie. Wyglądało mi to ewidentnie na mugolskie osiedle. Znajdowałam się na trawniku domu z tabliczką "Na sprzedaż". Dlatego nikt mnie nie zauważył... Postanowiłam iść na wprost, jedyne co mogłam w tej chwili zrobić. Oby tylko reszcie nic nie było... Cichy płacz dotarł do moich uszu, a ja wzdrygnęłam się momentalnie. Jeden dom wyróżniał się z tłumu. Od razu do mnie dotarło, że to dom czarodziei. Ponura, utrzymana w ciemnych kolorach willa, otoczona wierzbami płaczącymi, przyprawiała mnie o dreszcze. Coś poruszało się jednak na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych. To stamtąd docierał płacz. Nie zastanawiając się nawet nad nieostrożnością swojego czynu, wkroczyłam na podwórko podążając ku rozdygotanemu stworzeniu. W końcu doszłam do wniosku, że to skrzat domowy. Dokładniej skrzatka. Nawet nie podniosła głowy, kiedy chrząknęłam znacząco. Popłakiwała, kryjąc twarz w dłoniach, czasami wycierając nos o wyciągnięty, beżowy sweter. Odgarniała brązowe włosy z czoła i pogłębiała rozpacz, która tak bardzo łamała mi serce. Jednak nie zajęło mi dużo czasu, by dowiedzieć się o powodzie jej smutku. Obok niej leżała mokra gazeta (zapewne od łez) z napisem: "Millerowie odnalezieni. Przyczyna ich śmierci nie znaleziona". Domyśliłam się, że to jej rodzina, którym służyła. Domyśliłam się też, że to sprawka śmierciożerców.
CZYTASZ
Isolated
Fanfiction*druga część fanfiction "Sunflower"* Czasami czekam, wpatruję się w szybę. Rozglądam się, szukam wzrokiem. Czego? Ciebie. To naiwne? Nic poza naiwnością i nadzieją mi nie pozostało, skarbie.