Rozdział V

2.5K 199 59
                                    

Rozdział! Miła odmiana po LBA...

*Nico POV*

Ugh...! Kto włączył słońce? Apollo, kiedyś cię... Egh...

Przeciągnąłem się i usłyszałem...

-Jeszcze pięć minut... Może piętnaście...

Już pamiętam. Leżę obok Pierre.

Zaraz. Co?! Dobra jestem herosem. Nic nie powinno mnie dziwić.

Zerwałem się z posłania I udałem do łazienki. Trzynastka jest dość duża. Mamy dwie łazienki: jedna jest moja, a druga Hazel.

Po kilku dłuższych minutach wyszedłem.

-To co, idziemy do Chejrona?-zapytała. Siedziała na kanapie, ubrana w moją koszulkę i swoje spodnie. Koce były poskładane, poduszki ułożone na równym stosiku.

-Najpierw chodźmy na śniadanie... Jak mamy mieć pogadankę, to nie wytrzymam jej na...

-...trzeźwo-dokończyła.

-Dokładnie-zaśmiałem się. Zdecydowanie zbyt często to robię...

-To na co jeszcze czekamy?

Otwierając drzwi, poczułem wpadające do pomieszczenia powietrze. Wiatr muskał moją skórę i rozwiewał przydługie włosy.

-Trzeba by było je ściąć...-wymamrotałem sam do siebie.

-Słucham?-dopisać do listy ,,Fakty o Pierre": sokoli słuch. Czekaj... To był sokoli wzrok idioto.

Nie odezwałem się. Ona także nie przerwała już więcej ciszy panującej między nami.

Dotarliśmy na ,,stołówkę" na czas. Bez słowa usiadłem przy swoim stoliku. Spojrzałem na nią. Stała w połowie drogi ze spuszczoną głową. Powoli ją uniosła. A jaj oczy... Nawet nie zauważyłem, że nie założyła swoich soczewek. Ale nie tylko ich brakowało. Jej oczy były takie... zimne. Nie zauważyłem w jej tęczówkach tych złotych refleksów radości... Dlaczego?

Obróciła się na pięcie i usiadła przy swoim stoliku. Rzuciła mi tylko jedno szybkie spojrzenie swoich brązowych oczu... Jeszcze dzisiaj rano była taka radosna...

Poprosiłem o kanapkę z serem. Pewnie i tak jej nie zjem...

~*~

Wszyscy już wyszli. Zostałem tylko ja ze swoją na wpół skonsumowaną kanapką i ona. Siedziała do mnie plecami, lecz mogłem zobaczyć jak leniwie podnosi do ust łyżkę z płatkami. Po chwili zrezygnowała z podjętej czynności i wstała. Ale nie podeszła do mnie. Zaczęła zbierać brudne naczynia. Postanowiłem, że pomogę i ruszyłem swój królewski tyłek z ławki.

-Travis... Jesz jak świnia...-mruczała. [od aut. Przepraszam Trat. Musiałam :')]

Trzymała w rękach zbyt dużo rzeczy, by mogły dotrzeć do kuchni w całość. Z wierzchu tego stosu spadła łyżeczka. Chciała ją podnieść, ale... No, to na pewno nie był zbyt dobry pomysł.

Do moich uszu doszedł nieprzyjemny dźwięk tłuczonego szkła i porcelano-podobnych przedmiotów.

-O cholera...

[ostrzegam, że mam w cholerę dupny humor i przenosi się to na moich bohaterów. Hahaha, tak kuźwa, huśtawka nastrojów. Jak ktoś jeszcze powie, że jestem w ciąży, albo mam okres, to rozszarpię, nieważne jak was kocham...]

Próbowała pozbierać szkło z podłogi i od razu ziemia nasiąknęła krwią.

-Zostaw to idiotko!-warknąłem pod wpływem impulsu i szarpnąłem jej dłońmi.

Zachwiała się i by nie uderzyć twarzą w podłoże podparła się krwawiącymi dłońmi. A chwilę później zaczęła spazmatycznie łapać powietrze i... zwymiotowała.

Nie wiedziałem co zrobić. Nigdy jeszcze nie znalazłem się w takiej sytuacji. Na szczęście nie byliśmy sami i jakaś błękitno-skóra nimfa zlitowała się nad nami.

-Chodź-złapała ją pod ręce i pomogła wstać. Skierowała się w stronę szpitala. Jak w amoku kroczyłem za nimi.

Karina, bo tak miała na imię wodna dziewczyna, wprowadziła Pi do środka. Nastolatka od razu ,,przeszła" w ręce Willa, który zatrzasnął drzwi do sali przyjęć.

Usiadłem na krześle. Czułem się źle. Bardzo... Czułem się...bezsilny. Nic nie zrobiłem. Nie zareagowałem. Tylko na nią wrzasnąłem.

-Jesteś dupkiem Nico...-szepnąłem sam do siebie.

Tkwiłem tam... Kilka godzin się zeszło. Ominął mnie obiad, z czego tak szczerze byłem zadowolony. W końcu Will wyłonił się z pokoju ze swoją pacjentką... którą nie była Pierre.

-Hey Nico-powiedziała z, jak zwykle ogromnym uśmiechem, Rachel.

-Ta...

-Coś się stało?

-Jeszcze nie wiem-groźnie łypnąłem na Willa- A co ty tu robisz?-bezpiecznie zmieniłem temat.

-To nic. Podczas ostatniej przepowiedni upadłam i uderzyłam się w głowę...

Nagle stanęła na baczność. Wiedziałem co to oznacza.

Zielona mgła. Trzy głosy. Zaszklone oczy. Wyrocznia.

~W misji udział weźmie ich pięcioro;

Na wyprawę pójdzie tylko czworo;

Miłością zbytnio się nie darzą;

Lecz zmieni się to, gdy z zagrożeniem staną twarzą;

Uwięzione jedno zostanie;

W klatce przez własną matkę stworzonej;

Ze śmiercią igranie;

Rozlewem się skończy krwi brudnoczerwonej;

Po owoc zakazany z królem na czele ruszą;

Bo te owoce każde więzi skruszą;

Syn Hermesa;

W parze z dzieckiem Afrodyty;

Nad trzecim zielony znak pól;

Bez mocy przed siebie ruszą;

Bez ojców i matek błogosławieństwa;

Wojna ich nie zachęca;

Więc wśród lodów i piasków się przedzierają;

By odnaleźć południowe drzewo;

Bo świat uratować muszą~

Przewróciła się.

Usłyszeliśmy otwieranie drzwi.

Leny, dzieciak od Hypnosa. Czerwony i zdyszany.

-Bogowie nie odpowiadają.

Krótkie. Wiem. Ale chciałam wam dodać rozdział, bo mimo tego jak się czuje, wiem że na niego czekacie :)
Dziękuję sophieshadow za pomoc, bo dzięki niej zdołałam jakoś napisać tą przepowiednie...

...Dlaczego?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz