Co tu się dzieje, do jasnej cholery? Czym sobie zasłużyłem, aby odwiedziła mnie ta wesoła banda krasnoludków Evansa? Teraz, kiedy staram pogodzić się z jego... z jego, ehh... zniknięciem, nagle pojawiają się jego znajomi - osoby, które tak samo jak ja znały go. Oddychały tym samym powietrzem. Rozmawiały z nim. Żyły wspólnie na tym zjebanym świecie... Byłem pewien, że przestałem się liczyć - że zwyczajnie zaginąłem w tłumie ludzi. Bez Shue, który w jakikolwiek sposób wspierałby moje istnienie, zrezygnowałem ze swojej egzystencji. Chciałem się ukryć... Schować przed wzrokiem ludzi, aby już nikogo nie dopuścić do swojego serca i duszy. Nie chcę nikogo, nie chcę niczego. Dlaczego do chuja pana nie podarują mi tak bardzo upragnionego spokoju?! A tak, to znajomi blondyna. Nie powinienem był go zbywać, kiedy chciał mi o nich opowiadać - w tym wypadku wiedziałbym choć minimum o tych kolesiach. Teraz, kiedy idę obstawiony z trzech stron niczym śmiertelnie niebezpieczny morderca, czuję się winny.
Marsz w stronę ich "ustronnego" miejsca dłużył mi się niemiłosiernie. Rozważałem kilkukrotnie ewentualną ucieczkę - nie czułem się komfortowo kiedy ktokolwiek bezinteresownie wyciągał do mnie rękę. Nie opuszczały mnie liczne obawy, a w głowie ustalałem już plan awaryjny, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Zerknąłem na twarz idącego najbliżej mnie różowowłosego i w głowie pojawiło się mi jedno pytanie - jakim cudem był ich "przywódcą"? Niski, irytujący, zbyt pewny siebie... mógłbym wymieniać w nieskończoność jego wady. Aghr, dlaczego są tacy uparci?! Dlaczego po prostu nie porzucą mnie jak reszta społeczeństwa? Skąd ich nagłe zainteresowanie?
Po przebrnięciu przez liczne schody, które miałem w zwyczaju liczyć (było ich dokładnie dwadzieścia dziewięć) i pokonaniu barierek ochronnych, na które i tak każdy miał wyjebane, znaleźliśmy się na dachu szkoły. Zwyczajne miejsce - szare, niedokładnie pomalowane ściany, z których gdzieniegdzie odchodził tynk, wysmarowane w niektórych miejscach markerami lub odrapane, mające zapamiętać co autor chciał dokładnie przekazać. Jedne drzwi wejściowe, dużo wolnej przestrzeni, krawędź ogrodzona wysoką, metalową siatką, mającą nieskutecznie zniechęcić potencjalnych samobójców do odebrania sobie życia. Dodatkowo po ziemi walały się liczne niedopałki - słowem, szara rzeczywistość. Mięśniak wraz z wielkoludem zajęli miejsca pod zachodnią ścianą, natomiast Eliot zaczął po chwili przeszywać mnie swoim zniecierpliwionym spojrzeniem. Westchnąłem cierpiętniczo, siadając jakiś kawałek od białowłosego. Ku mojemu niezadowoleniu przysunął się znacznie do mnie, natomiast kurdupel zajął miejsce po mojej prawej. Wzdrygnąłem się nieznacznie, nie mając ochoty na jakikolwiek bliższy kontakt. Potrzebuję przestrzeni życiowej, do kurwy nędzy... Kątem oka zauważyłem, że napakowany badass (nie pamiętam imienia) wyciągnął telefon z kieszeni i zaczął na nim zaciekle sms'ować, przy okazji klnąc cicho pod nosem. Murrey praktycznie znikąd wyskoczył z batonikiem z nadzieniem truskawkowym, odpakowując go i jedząc wolno, aczkolwiek z widoczną przyjemnością. Eliot skupiał na mnie spojrzenie swoich ciemnych oczu, co niemiłosiernie mnie irytowało. Siedzieliśmy tak chwilę w męczącej ciszy i gęstej atmosferze, którą po chwili przerwał delikatny, aczkolwiek stanowczy głos.
- Wiesz, Morgan... W praktyce jesteś zupełnie inny niż opisywał cię Shue - bardziej przypominasz mi nieufne zwierzątko, które waha się czy podejść do osoby, która wyciągnęła w jego stronę rękę. Potrzebujesz oswojenia? - bąknął mięśniak z zawadiackim uśmiechem, natomiast ja zmarszczyłem brwi i zacisnąłem pięści.
- Co kurwa?! A co ty możesz o mnie wiedzieć, gnoju? Zwijam się stąd... - warknąłem gniewnie, z zamiarem podniesienia się i szybkiego ulotnienia, co skutecznie uniemożliwił mi Murrey - objął mnie swoją wielką łapą za ramię, przyciskając do swojego boku. Z moich ust poleciała niezła wiązanka przekleństw, jednak jasnooki okazał się znacznie silniejszy ode mnie. Przygryzłem wargi, szukając po kieszeniach spodni paczkę papierosów. Wetknąłem sobie jednego między wargi, tym razem grzebiąc za zapalniczką. Cholera, jak głębokie są te kieszenie? Mój chwilowy spokój został gwałtownie przerwany, kiedy to mój papieros poleciał daleko za bramę ogrodzenia. Posłałem mrożące krew w żyłach spojrzenie w stronę białowłosego, z zamiarem opierdolenia go. Już otworzyłem usta, kiedy to... wepchnął mi do nich kolejnego batonika, tym razem z nadzieniem jagodowym.
CZYTASZ
Kolekcjoner serc
TerrorHistoria postrzegana i interpretowana przez główną postać opowiadania - Everego Morgana. Amerykanin, zamieszkały w Nowym Yorku, pochodzący z Nevady, pół sierota. Wyjątkowo znienawidzony przez całe społeczeństwo oraz rówieśników z powodu jego dość od...