XXXVII: Hearts are made for breaking and for pain

177 26 19
                                    

*Matt*

Wybiegła. Ta mała, zielonowłosa istotka po prostu na mnie nakrzyczała i sobie poszła. Powinienem za nią biegnąć, zatrzymać, przeprosić i generalnie odwalić jakieś romantyczne coś. Ale to nie pasowałoby do stopnia porąbania naszego związku. Poza tym okazywało się, że mam kilka bardzo ważnych telefonów do wykonania. Takich z rodzaju tych, o których lepiej żeby Andromeda nie wiedziała.

Nie chciałem jej okłamywać. Wmawiałem sobie, że próbuję ją chronić, ale chyba sam w to nie wierzyłem. Ale jedno było prawdą: nie chciałem, żeby oceniała mnie tylko przez pryzmat tego, że byłem aktorem. Więcej, chciałem jej o tym powiedzieć, tyle że później. Gdy byłbym już pewny, że to niczego nie zmieni. Ale teraz udowodniłem, że w rzeczywistości jestem skończonym idiotą, który zapomniał o istnieniu internetu.

Wybrałem odpowiedni numer. Teraz zabrzmię jak skończony dupek, ale to nawet dobrze, że Andi gdzieś wyszła. Okay, może jej się coś stać, trudno, poszukam jej jutro.

- Potrzebuję twojej pomocy. - odezwałem się od razu.

- Kogo zabić? - usłyszałem tak znajomy głos, który ponownie tknął moje sumienie. Nie powinienem tego robić. Jeszcze za wcześnie. A jednak, właśnie wykonuje jeden z tych telefonów, których nie będę mógł cofnąć.

- Jeszcze nikogo. Potrzebuję tego, co dałem ci w Brighton. - odpowiedziałem, stukając ze zdenerwowaniem we framugę drzwi. W co ja się pakuję? I to ponownie... A powinienem był uczyć się na błędach.

- Gdzie chcesz odebrać towar? - miałem bolesne deja vu dotyczące tej samej rozmowy przeprowadzonej rok temu. Ale tym razem nie miałem już nawet swojej reputacji, tylko powoli pustoszejące konto bankowe, stary samochód i Andi. Tak, dość irytującą nastolatkę, do której nie byłem pewny co czułem.

- Tam, gdzie wszystko się zaczęło. - jakże oklepana formułka, która powinna dodawać dramatyzmu i te sprawy. Jak wielkie jest prawdopodobieństwo, że właśnie rujnuję sobie życie?

- Doskonale. Paczka będzie tam na ciebie czekała za sześć dni. - po tych słowach się rozłączył, a ja byłem zmuszony oprzeć się o ścianę, bo stres spowodowany jedną z najważniejszych rozmów, jedną z tych decydujących o moim życiu lubi śmierci, był zbyt wielki i moja głowa nie chciała tego wytrzymać.

I serce. Temu organowi też nie chciało się pracować. Niby stworzony do kochania, pozytywnych emocji, te sprawy, ale dla mnie serce oznaczało głównie ból. Z biologicznego punktu widzenia rzecz jasna niezbędny do przeżycia, bo pompuje krew do całej reszty ciała, ale czasem miałem ogromną ochotę wykrojenia go i wyrzucenia przez okno.

Nie. Przecież tak naprawdę mózg odpowiada za nasze uczucia. Ciekawe która część, bo czasem naprawdę mam ochotę zadźgać ją widelcem. Albo długopisem. Czymkolwiek, byleby ją zniszczyć. Przeszyć na wylot. 

Runaway [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz