Oficjalnie mogę powiedzieć, że mam czucie w skrzydłach. A worki powietrzne, które się „wytworzyły" we mnie zaczęły pulsować bólem. Zleciałam z łóżka prosto na podłogę. Zaczęłam jęczeć i płakać. Nie był to taki ból jak zazwyczaj, ale i tak był okropny. Zwinęłam się w kłębek i złapałam się za głowę. Chciałam sobie wyrwać włosy, zrobić coś, żeby choć trochę przyćmić ból. To było okropne, lecz jednak wciąż nic, w porównaniu z całym bólem, jaki ostatnimi czasy przeżyłam.
Wzięłam jeden, głęboki oddech. Poczułam się dziwnie. Jakby powietrze w moich płucach się dłużej utrzymało. Jakby zrobiło dwie rundki. Czyli, że moje płuca są w pełni sprawne? Bardziej ptasie?
Poczułam, jak z moich pleców się coś wysuwa. Znów jęknęłam, tym razem trochę głośniej. Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność. Wyciągnęłam ręce, żeby coś zrobić. Złapałam się za plecy. To był błąd. Jeszcze bardziej zabolały i w dodatku zapiekły. Szybko cofnęłam ręce. Delikatnie rozchyliłam powieki. Moje ręce były umazane krwią. Poczułam mój obiad w gardle, ale go przełknęłam z powrotem.
Po jakimś czasie, który wydawał się być wiecznością, ból płuc ustał całkowicie, lecz wciąż dziwnie mi się oddychało. Nie byłam w stanie się przyzwyczaić. Co do skrzydeł... Delikatnie pulsowały bólem.
Ciężko dysząc się podniosłam. Na moje czoło wstąpiły krople potu. Bałam się zobaczyć to, co za chwilę mogę ujrzeć. Delikatnie obróciłam głowę w lewo i otworzyłam oczy. Zobaczyłam ogromne, potężne, zakrwiawione i trochę pokraczne skrzydło. Sprawdziłam, czy to z drugiej strony wygląda tak samo. Było identyczne. Zmarszczyłam brwi. Sięgnęłam dłonią do jednego ze skrzydeł i delikatnie dotknęłam. Poczułam swój dotyk. Skrzydła wciąż były złożone. Korciło mnie, żeby sprawdzić, czy mogę nimi ruszyć. Gdy przerażona zamierzyłam poruszyć jednym, na korytarzu rozległy się głośne kroki. O nie.
Szybko rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Głupie zagranie z mojej strony. Mogłam jedynie stać i nic nie robić. Zaraz ktoś wejdzie do pokoju i mnie zobaczy. Zobaczy moje skrzydła.
Zorientowałam się, że stałam w kałuży mojej krwi. Szybko z niej wyszłam. W powietrzu unosiła się mieszanina odoru wymiocin i metalicznego zapachu krwi. Jestem ciekawa reakcji osoby, która właśnie przekręciła klucz w zamku.
O nie, o nie, o nie, o nie.
Drzwi zostały otwarte na oścież. Stanął w nich jakiś mężczyzna w garniturze, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Ilu oni mają tych ochroniarzy?!
Mężczyzna był w średnim wieku. Wysoki. Szare włosy. Okulary zsunęły mu się na czybek nosa, a za nimi skrywały się niebieskie oczy. Miał otwarte usta i stał jak wryty. Po kilku minutach ochrząknął, po czym się odezwał niskim głosem.
-Szef kazał cię przyprowadzić do sali gimnastycznej. Za mną.
-Do sali gimnastycznej?-zapytałam zdziwiona.
Mężczyzna skinął głową, a ja niepewnie podeszłam do niego. Przesunął się trochę, żebym mogła wyjść. Ledwo dałam radę. Moje skrzydła były tak ogromne (nawet złożone), że ledwo się przecisnęły.
Mężczyzna niepewnie położył rękę na moim ramieniu, tak, żeby nie dotykać skrzydeł. Pewnie się ich brzydził, lub... bał. Dobrze by było...
Nagle mnie olśniło. To moja szansa.
Ruszyliśmy w stronę schodów.
Gdy minęliśmy okno zaczęłam gorączkowo obmyślać nowy plan.
CZYTASZ
Mutacja
Fiksi IlmiahNazywam się Mia Lawrence. Mam 17 lat. Zostałam sprzedana 4 lata temu, w moje urodziny. Blake. Mój brat. On mi to zrobił. Oszalał przez śmierć mamy. Sprzedał mnie okropnym ludziom, aby na mnie eksperymentowali, żeby wynaleźć lekarstwo na raka, czyli...