Rozdział 10

76 6 0
                                    

- Dobrze. Nie to, że ci ulegam, ale martwię się, że znajdziesz jakiś chory sposób, aby się tam dostać i możliwe, że już się po tym nie pozbierasz.- Mów!- Spalone domy, powyrywane dachy, powybijane okna... idziesz i widzisz tylko to, ale dalej na końcu tego pobojowiska znajduję się ceglany mur, wielki pal drewna i kilka trzepaków – patrzyli już ze zgrozą, no ale sami tego chcieli, a ja zrobiłam dramatyczną pauzę – A pod murem po rozstrzelane przez srebrne pociski zwłoki, na trzepakach powieszeni na srebrnych linach mężczyźni, a do słupa przywiązane i zagazowane tlenkiem srebra kobiety i dzieci. Po całym placu są porozrzucane ich szczątki. Szczątki waszych ludzi. Sami sobie odpowiedzcie kto to zrobił, ale pytanie dlaczego? Zadajcie później. Kiedy staniecie im twarzą w twarz. I pomyślcie, czy nadal warto jest odtrącać pomoc – patrzyli na mnie, a szok jaki wywołałam nie schodził im z twarzy – Pójdę już.- Poczekaj – odezwał się brunet.- Nie, naprawdę się spieszę. Jutro. Może – powiedziałam i skierowałam się w stronę domku elfów.Szłam i żałowałam, że zapytałam, czy byli w zniszczonej części. Ryan powinien im to pokazać. Ale im nie powiedział. Nie powiedział, co tam jest. Nawet zwłok nikt nie pochował. Oni wszyscy troszczą się o siebie. To znaczy wilki, o wilki, a elfy, o elfy, ale nie zabijają się nawzajem tak jak ludzie. Szłam dalej i nagle ktoś pociągnął mnie za ramie i prawie je wyrwał. Chciałam się skrzywić, ale moja duma na to nie pozwalała. Odwróciłam się i zobaczyłam Sabrinę, a za nią całą czwórkę.- No weź pociągnęłam cię za to ramię naprawdę mocno, a ty nawet się nie skrzywisz? - uśmiechała się od ucha do ucha, nie myślałam, że po moim wyznaniu będzie się uśmiechać, nie myślałam, że potrafi. Ba! Ja nawet nie marzyłam, żeby uśmiechnęła się do mnie.- Musisz poćwiczyć – poklepałam ją po ramieniu i roześmiałyśmy się z paradoksalności tego zdarzenia, a reszta do nas dołączyła.- Gdzie się wybierasz? Możemy pokazać ci drogę – zaproponowała Amanda.- Wybieram się do kwater elfów.- Może cię odprowadzimy, bo już jest ciemno. Trochę się z nami zagadałaś – powiedział Max. Spojrzałam na słońce, właściwie na jego brak i ruszyłam przed siebie.

- Jak nie macie nic ciekawszego do roboty to chętnie – rzuciłam za siebie i ruszyliśmy, rozmawiając o moim świecie, o ich i wreszcie dotarliśmy pod kwatery elfów. Dostali naprawdę ładny domek i byłam z tego zadowolona. Pożegnałam się z wilkami i ruszyłam na poważną rozmowę z elfami. Nim zdążyłam dojść do drzwi, te już się otworzyły, a zza nich wyszedł Caspar, rozprawiając o czymś z Gabrielem.

- Cześć, Clover. Co tam? - zapytał Caspar i podszedł do mnie, a Gabriel szykował się już do odejścia.- Nie! Gabrielu poczekaj, musimy porozmawiać. Całą trójką, czy nawet ósemką.Przywódca elfów westchnął głęboko, bo wiedział, o czym to chciałam pomówić.- A więc chodźmy.Weszliśmy do środka. Ich domek nie różnił się bardzo od naszego. Wejście przez korytarz, a po lewej trzy sypialnie. Po prawej kuchnia, łazienka i schody. Natomiast u góry pewnie były pozostałe pokoje. W salonie siedział już Paul, Edward i Steven. Po schodach zaczął schodzić Mills, a z łazienki wyszedł Robert. Do naszej ekipy brakowało tylko Williama, ale on załatwiał jedzenie, później mu wszystko opowiem. Choć wiem, że będzie zły, że jako jedyny nie został wtajemniczony.- Cześć mała i jak tam rozstrzygają się sprawy z pieskami? - spytał Paul, rozwalając się na kanapie.- Chyba dość słabo - odpowiedziałam i usiadłam na krześle przy stole, to samo zrobił Caspar i Mills. Gabriel zesztywniał i z Robertem stał przy wejściu do pokoju.- Nie mam pomysłu, co zrobić. Jutro o zachodzie słońca nas tu nie powinno być. Dziś już nic ciekawego nie osiągniemy, musimy poczekać do jutra i... mieć tylko nadzieję, że jednak nam się uda. Teraz musimy zaplanować jak dojść do terytorium zmiennokształtnych. - Zmiennokształtni, to kolejny punkt wycieczki? - zapytał, Caspar.- Tak, coś z nim nie tak?- Szczerze mówiąc to nie. Jeden z tych lepszych. Shane, to bardzo rozsądny zmienny, ale woli iść za tłumem. Jestem przekonany, że jak wilki nas posłuchają zgodzi się bez problemu. - Jeśli wilki się zgodzą - dodał Mills.- Jak się zgodzą - powtórzyłam wyraźnie - to uważam w takim razie, że nie będzie potrzeby, abyście wybierali się z nami wszyscy. Pójdą z nami Gabriel, Caspar i Paul. Następnie weźmiemy ze sobą kilku wilków. Reszta z was uda się z powrotem do obozu elfów. - Widząc ich skołowane miny, dodałam - Jeśli się nie uda zapomnimy, że w ogóle tu przyszliśmy i ruszymy prosto do zmiennokształtnych, nie patrząc wstecz.- Więc to mamy ustalone - usiadł wreszcie Gabriel.- Tak, to jest już omówione, a teraz została nam do obgadania druga sprawa.- Jaka? - Ta wielka bitwa, o której nikt mnie nie powiadomił - cisza zapadła w pokoju - No, mówcie, że!- Nic ciekawego - odpowiedział Robert, a ja wybuchnęłam śmiechem.- Nic ciekawego?! Jak bitwa, przez którą wilkołaki mają inne rasy w dupie, nie jest ważna! - Powiedzmy jej - odezwał się Edward. Po jakiejś dobrej minucie zaczął opowiadać Gabriel.- Sto lat temu, wszyscy byliśmy zjednoczeni. Wszyscy tworzyliśmy wielkie królestwo. Malcolm, nasz władca i jego żona Florencia, byli najlepszą parą królewską jaka rządziła w historii tego świata. Malcolm był wampirem, tak samo ja Florencia. Ich zamek, albo jego ruiny, nie wiem, bo nie byłem tam sto lat, znajduję się blisko obozu wampirów. Król był przywódca wampirów. Pewnego dnia na wyprawie, którą odbywał co miesiąc po każdym z obozów, sprawdzając, czy nikomu niczego nie potrzeba został zaatakowany. Nie konkretnie on, tylko jego strażnicy, żaden nie pozostał przy życiu. Przeciwnik pojawił się i zniknął tak szybko, że nawet Malcolm nie miał szans go zobaczyć. Został sam. Biegł z nadnaturalną prędkością ciemnym lasem bez ochrony. Chciał jak najszybciej wrócić do żony i swoich ludzi, ale na swojej drodze spotkał młodą kobietę leżącą na ziemi. Chętny do pomocy pociągnął ją za ramię i obrócił na plecy. Miała czarną długą suknię, takie same włosy i szkarłatne oczy. W jednej sekundzie powaliła Malcolma na ziemię. Zaczarowała go. Opętała jego umysł i dała demoniczną moc. Jego wielka dobroć zamieniła się w wielkie zło. Kobieta była demonem i z Malcolma też zrobiła po części demona, dała mu dar przejmowania moc innych stworzeń i zmiany ich toku myślenia. Obok niego jak z powietrza powstało sto kreatur zwanych zori, które miały wraz z Malcolmem przejąć moce każdego gatunku. Tak, więc robili. Podróżowali z obozu do obozu, wzmacniając się i zabijając inne stworzenia. W ciągu tygodnia doszło do bitwy. Między wilkołakami, elfami, zmiennokształtnymi, wampirami, a zori. Na których czele stał Malcolm. Straty były katastrofalne. Z trzech tysięcy elfów zostało sześćset itd. Na polu walki zostało najwięcej wilkołaków, którzy walczyli do ostatniej kropli krwi. Natomiast my uciekliśmy, zostawiliśmy ich samych. Może gdybyśmy zostali wynik tego starcia byłby inny. Po naszej ucieczce zostało tylko trzystu wilkołaków z pięciu tysięcy. A czarownice? Nawet nie wiemy, czy miały jakikolwiek wkład w tą porażkę, czy poniosły jakieś straty? Wiemy tylko tyle, że zori nie otrzymały ich mocy, ale czy dlatego, że nigdy ich nie odnaleźli, czy nie próbowały ich użyć i za to zginęły. A Malcolm? Ciągle żyje, osobiście zabił Florencie. Tylko, że tak naprawdę nasz król odszedł już od czasu kiedy spotkał kobietę o czarnych włosach i szkarłatnych oczach. Odszedł kiedy zmienił się w zori. ***- O, cholera! - krzyknął William.Właśnie urządził mi pogadankę o tym, że już chciał zacząć mnie szukać, bo tak się o mnie martwił. Odprowadził mnie do domu Caspar i chociaż nie rozmawialiśmy w drodze do domu, to byłam mu wdzięczna za to milczenie, potrzebowałam chwili samotności z kimś u boku. Teraz opowiadałam Williamowi, o tym wszystkim, co się wydarzyło i o czym się dowiedziałam.- No, nie? Masakra.- Dlaczego, nie zabrałaś mnie ze sobą?! Nie ukrywaj więcej nic przede mną, Clover - przytrzymał mnie za ramiona i patrzył głęboko w oczy.- Dobrze - spojrzenie w oczach złagodniało i teraz patrzył na mnie z troską, tak jak Brandon na mnie, gdy musiał po jakiejś większej aferze zawozić mnie do szpitala.

- Złamana - powiedział lekarz, kiedy zakończył prześwietlenie ręki. To było pewnej nocy w barze, gdzie wraz ze znajomymi poszliśmy na piwo. To znaczy byłam tam ja i druga laska, która obściskiwała się z Ronem, miała na imię Pige. Znałyśmy się słabo, bo Ron, co chwilę miał inną dziewczynę na wieczór. Stanowiliśmy stałą paczkę ja, Ron, Monster i Sam. Zerwaliśmy kontakt, gdy Monster i Ron trafili do poprawczaka, tak naprawdę to ja i Sam też prawie tam trafiliśmy, ale to już inna historia. Tego wieczora Pige się upiła i w klubie spotkała swojego byłego, który zrobił awanturę Ronowi i wyrwał dziewczynę z jego rąk. Ten się wkurzył i już chciał pokazać temu drugiemu, że nie warto z nim zadzierać, ale Monster powstrzymał przyjaciela. Ron powiedział, żeby tamten wypieprzał i zabrał Pige ze sobą, tak zrobił. Wychodząc z baru całkiem trzeźwi, zobaczyliśmy, że ktoś rozwala samochód Rona. Wandali było pięciu. Monster i Ron rzucili się na nich, a my z Samem czekaliśmy na rozwój akcji.
- Co ty, do diabła robisz z moim samochodem?! - chwycił za ramię jednego z nich i odepchnął od pojazdu. Reszta jego koleżków przerwała to, co robiła przed chwilą i zaczęła się głośno śmiać. W tym momencie rozpoczęła się bójka. Ron i Monster, zaczęli atakować, a te typki nie były im dłużne. Sam i ja też wkroczyliśmy do akcji. Monster nauczył mnie kilku chwytów, a także uników. Unikałam ciosów i je zadawałam. Na moje nieszczęście zatrzymałam się, żeby zobaczyć jak idzie chłopakom. Sam przytrzymywał twarz zbira do ziemi, a ręce skrępował mu za plecami. Ron powalił jednego na ziemię, a drugi już na niej leżał. Monster walczył jeszcze chwilę ze swoim przeciwnikiem, ale wiadome już było, że za chwilę z nim skończy. Gdy wróciłam do swojego rywala ten chwycił mnie za nadgarstek i wykręcił rękę, słyszałam jak pęka mi kość i rozpływający się po niej ból. Chłopak z uśmiechem na twarzy odsunął się o krok by dokończyć swoje dzieło, lecz ja byłam za bardzo wściekła i przywaliłam mu w skroń ze zdrowej ręki. Padł na ziemię jak długi. Wiedziałam, że żyje i jest tylko nie przytomny. Sam znalazł się szybko przy mnie. Chwycił za rękę, a ja skrzywiłam się z bólu. Wsadził mnie do swojego Audi i zawiózł do szpitala, dzwoniąc po drodze do Brandona. Ten przyjechał natychmiast. Był wkurzony, zmartwiony i zaniepokojony. Powiedziałam Brandonowi, co się stało, bo po co niby miałam kłamać? Na jego twarzy malował się zawód, ale też poniekąd duma, lecz przeważyła troska o mnie, tak właśnie teraz patrzył na mnie Will.
- Jesteś niemożliwa - teraz był wkurzony - Spać! - Złapał mnie za ramię i wciągnął do pokoju, następnie powalił na łóżko. Zaczęłam się głośno śmiać, a on spojrzał na mnie spode łba. I nagle przestałam się śmiać, a on uśmiechnął się triumfalnie i wyszedł z pokoju. Zmęczenie przejęło nade mną górę i po chwili już spałam.

Nagle wstałam, tak bez powodu. Spojrzałam za okno było jeszcze ciemno. Niemożliwe, żebym obudziła się w środku nocy z własnej woli, ale tak właśnie było. Wstałam z łóżka, bo miałam złe przeczucia. Czułam się... otoczona, ale w pokoju nikogo nie było, tak samo na dworze. Jednak intuicja wzięła górę nad rozsądkiem, więc założyłam buty i ruszyłam do pokoju Williama. Spał. Wyglądał tak, uroczo. Nie chrapał, nie sapał, nawet nie miał otwartej buzi. Tylko po zamkniętych oczach i miarowym oddechu można było stwierdzić, że śpi. Podeszłam do niego z ciężkim sercem, że przerwę mu odpoczynek ze względu na moje fanaberie, ale kazał mi mówić o wszystkim, a złe przeczucia zwykle się sprawdzają.
- William - szepnęłam i potrząsnęłam jego ramieniem, odwrócił się tylko na drugi bok - William - powiedziałam głośniej, zaczął mamrotać coś pod nosem - William! - krzyknęłam, a on poderwał się gwałtownie z łóżka i zderzyliśmy się czołami.
- Clover? Co się dzieję? - zapytał masując czoło.
- Czuję, że... ktoś nas obserwuje. No nie, do końca nas, tylko obóz. Ale to tylko przeczucie.
- Przeczucie trzeba zawsze sprawdzić - wstał z łóżka i założył buty. - No chodź obudzimy paru elfów i kilka wilków.
Biegliśmy do domu Ryana, ten usłyszał pewnie nasze kroki, bo drzwi jego mieszkania otworzyły się z hukiem i wypadł ze środka.
- Coś się stało? - spytał z niepokojem.
- Wydaję mi się, że ktoś obserwuję obóz - powiedziałam. Zastanowił się chwilę, po czym odpowiedział.
- Nikogo nie wyczuwam, ale lepiej to sprawdzić. - Zawył głośno i po kilku sekundach, obok nas stało ośmiu wilkołaków. - Idźcie na granice. Clover, wydaję się, że ktoś nas obserwuję. Zbierzcie wszystkich wojowników i bądźcie gotowi. Może to fałszywy alarm, ale lepiej to sprawdzić.
- Tak jest - i tak szybko jak się pojawili, tak szybko ich nie było.
- Co z resztą? - zapytał Will.
- Schowają się, usłyszeli alarm. Pierwszy raz go wywołałem.
- Przecież zdarzały się wam ataki zori, to czemu nie używaliście go wcześniej?
- Bo nigdy nie byliśmy na nie przygotowani. Te ataki są nagłe i nieprzewidywalne. - w tym o to momencie pojawiło się siedmiu elfów, Gabriel patrząc na nas i na Ryna przeczytał nasze myśli i zapytał.
- Jak możemy pomóc?
- Nijak. Idźcie się schować albo uciekajcie - warknął Ryan.
- Nie tym razem, Ryanie. - zaskoczony wilkołak wzruszył ramionami i powiedział.
- Poobserwujcie okolicę z góry. Będziecie mogli szybko się wycofać w razie potrzeby - elf zignorował ten przytyk i rozkazał swoim.
- Robert i Mills na zachód, Edward i Paul na wschód, Steven południe, a ja i Caspar lecimy na północ.- wzbili się w powietrze, a Gabriel z Casparem zostali i spojrzeli na nas - Wy się ukryjcie. - Przewróciłam oczami i czekałam, aż odlecą. Dopiero wtedy spojrzeliśmy na Ryana.
- Gdzie mamy iść - zapytał Will, a Ryan spojrzał na nas wrogo.
- Nigdzie, schować się. Jesteście zbyt ważni. Pierwszy raz zgadzam się z tym elfem i... - nie dokończył, bo w tym o to momencie pojawił się przy nas Lucas.
- Szykują się do ataku. Elfy wypatrzyły ich z góry. Czekamy na ich atak, nie spodziewają się tego - oczy pałały mu radością z walki - Ryanie, jesteśmy pierwszy raz przygotowani na ich ruch! - przywódca uśmiechnął się do nas z wdzięcznością.
- To dzięki wam. Ale już was nie widzę. Schowajcie się! - rozkazał i z Lucasem ruszyli na północ.
- To, co teraz mówi twoje przeczucie?
- Plac główny.
- No to, to jest nasz cel, ruszamy. - wolniej niż reszta, ale po kilku minutach byliśmy już na placu głównym.
Staliśmy ukryci w cieniu, gdy nagle na ziemi wylądowało kilkunastu zori. Wyglądali jak ludzie, nie dziwie się, że na początku wszyscy się mylą.
- Słyszę coś -powiedział jeden z nich, a tarcza William była już w pogotowiu. Nasz plan był prosty. Spalić. Trzymałam w ręku zapalniczkę, Willa. Zapytałam, czy jest nałogowym palaczem, ale on powiedział, że nie i że zawsze czuję się lepiej z zapalniczką w kieszeni. Skomplikowany człowiek. Wokół placu porozrzucaliśmy patyki i śmieci. Wszystko to polaliśmy benzyną. Nie pytajcie mnie nawet, po co wilkołakom benzyna, ale mieli ją w spiżarni siedziby głównej. Gdy zobaczyliśmy, że wszyscy ustali w pułapce. Chwyciłam kawałek taśmy izolacyjnej, którą miałam przyklejoną do palca. Nacisnęłam szybko na włącznik zapalniczki i zakleiłam taśmą. Następnie rzuciłam przed siebie i szybko się odsunęliśmy widząc jak w sekundę wszystkie zori zajmują się ogniem. Przybyły kolejne, stojąc z dal od ognia. Cały czas w ukryciu patrzyliśmy na tą scenę. Wściekły ryk jednego z nich, ogłuszył nas. Nadciągnęły wilki i elfy. Rozprawiając się z ostatnimi kreaturami. Coś po chwili uderzyło w tarczę. Zaskoczony Will, opuścił ją i od razu padł na ziemię. Chwyciłam żelazny pręt i przebiłam się przez plecy zori, który go zaatakował. Ten padł martwy na Williama. Zrzucił go z siebie jednym ruchem i chwycił drugi żelazny pręt. Wtedy okrążyło nas sześciu zori. Zaczęła się walka. Sara zjawiła się u naszego boku i wyrywała po kolei serca każdemu z nich. Dziwne widok tego mnie nie przeraził. Ba! Nawet zadowolił. Zero wyrzutów sumienia za zabicie, tych istot. Do Sary dołączył Edward i dwóch innych wilkołaków, my z Williamem, nie zostawaliśmy w tyle. Każdy zadawany cios zori, dodawał mi energii. Po akcji pod pubem, Ron nie oszczędzał mi lekcji do czasu, gdy nie wpakował się w to gówno i nie trafił do poprawczaka. Zdyszana upadłam na kolana, a Sara poklepała mnie z uśmiechem po ramieniu. Will oparł się o pręt, a wilki patrzyły z zadowoleniem na wynik starcia. Nie pozostało już nikogo, żadnego...
- Paul! - krzyczał, Mills. Po mimo zmęczenia ruszyłam do Paula. Reszta zrobiła to samo.
- Coś ty zrobił matole?! - wrzeszczał, Lucas. Obok Ryan wyrwał serce ostatniego zori. Wokoło zaczęły zbierać się wilkołaki. Kobiety, dzieci, mężczyźni, wszyscy. Sara uklękła przy leżącym we krwi Lucasie. Był wściekły i... poruszony.
- Uratowałem ci życie - sapnął Paul. Gabriel klepał go po ramieniu, cały we krwi i załamany patrzył na elfa. Spojrzałam na swój strój i stwierdziłam, ze nie różnię się od innych. Ubranie we krwi, zadrapania na ręce, przyłożyłam rękę do czoła i stwierdziłam, że moja twarz wygląda tragicznie. Czułam, że łuk brwiowy jest przecięty, a kości policzkowe w siniakach. Ręce w zadrapaniach i skóra zdarta z kostek. Wszystko to bolało, jak diabli, ale starałam się nie koncentrować na bólu, tylko na tym, co działo się przede mną.
- Poradziłbym sobie! - warknął wilkołak. Nie rozumiałam, dlaczego był taki wściekły. Spojrzałam na Paula i zamarłam.
Paul miał wyrwane jedno skrzydło.
Z tego, co wiem elf bez skrzydła, to jak książka bez kartek. Jest to upokorzenie dla niego. Skrzydła są dla nich jedną z najcenniejszych rzeczy jakie mogą być. Pobiegłam do Paula, spojrzałam na jego plecy z jednym skrzydłem. To, które trzymał w ręku zaczęło szarzeć.
- O nie, Paul! Jak to się stało? - zapytałam.
- Lucasa zaatakował jeden z zori, schował się w cieniu, więc nie miał szansy go zobaczyć. Miał w ręku srebrny nóż. Paul zareagował szybko i rzucił się na niego ten zamachnął się i odciął... skrzydło, Paula. - powiedział Ryan z podziwem.
- I teraz zamiast podziękowań, rzucania się na szyję zostałem wyzwany od matołów. Niech to do ciebie dotrze Lucas, że jeszcze chwila i ten nóż wylądował by w twoim sercu.
Lucas wstał, Paul również. Ustali na przeciwko siebie i Lucas wysunął rękę do Paula ten ją przyjął i zetknęli się ramionami.
- Dziękuję - powiedział, .
- Powiedziałbym, ze nie ma za co, ale jest - uśmiechnął się elf. Stracił skrzydło, swoją dumę, ale nie poczucie humoru. Jedna wilczyca ruszyła do Paula.
- Nic nie możemy zrobić? Przyszyć? Nie umiecie tego naprawić? - pytała, a w tłumie rozległy się pomruki poparcia dla tego wniosku.
- Niestety, gdy elf traci skrzydło już nie może go odzyskać.- rzekł smutno, Gabriel - Paul był tego świadomy, ale i tak zaryzykował.
- Wydaję mi się, że to był ten znak - odparłam i wstałam - Przyszedł czas, abyśmy wyjaśnili po co tu przybyliśmy - dramatyczna pauza - Chcemy zjednoczenia. Dawniej wszystkie rasy takie były. Zjednoczone. Zmieniło się to, przez zori. Baliście się śmierci, nieznanego i straty. Zostaliście opuszczeni, przez wszystkich innych. Nie ufaliście nikomu, ale uważam, że teraz możecie. Elfy wiedzą już, inni też. Sami nie pokonamy zori. Zostało nam tylko jedno pogodzić się ze stratą bliskich, życia, wszystkiego albo przyjąć to wszystko. Musimy zbudować fundamenty zaufania na nowo. Osobno nikogo nie pokonamy. A razem? Będziecie czekać tu na śmierć? Chcecie umrzeć za nic? Bo ja, bym nigdy nie chciała umrzeć bez powodu, wolę za coś niż za nic. Ale, czy musicie ginąć? Dziś pokazaliśmy wam, że można zaufać innym gatunkom, na nowo. Może warto spróbować? Uda nam się razem. Nie czekajmy na ruch zori, my zróbmy go pierwsi, bo to jest ich plan rozdzielić was i powybijać każdego z osobna, ale czy dadzą radę wszystkich naraz? Wygrajmy razem lub przegrajmy razem, ale walczmy, bo warto! Walczmy o wolność, a nie o przetrwanie. Czas przyjąć prawdę. Pomóżmy sobie na wzajem. To wasz świat. Tak po prostu chcecie go oddać? Bo na razie to robicie, oddajecie go po kawałeczku wrogowi. Zori wygrywają, bo nie walczą osobno, tylko są razem. Więc, co wy na to?

Czas ProroctwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz