Rozdział 11

65 6 0
                                    

  Wilkołaki? Z nami.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy Ryan i inne wilki powiedziały praktycznie jedno zdanie: Jesteśmy z wami!
Czekaliśmy do pełni księżyca, po to aby wilkołaki mogły przejść przemianę i wyruszyliśmy w drogę z samego rana. Plany się odrobinę zmieniły, a mianowicie Edward, Mills i Steven pozostali w obozie wilków. Robert, Paul (który tak się uparł, żeby z nami wyruszyć, że nie było zmiłuj), Caspar i Gabriel wyruszyli z nami w dalszą podróż. Z wilkołaków dołączyli Lucas, Ryan i Sara. Najdziwniejszą rzeczą, gdy wyruszaliśmy było to, że Sabrina, Amanda, Jackson, Max i Drake przyszli się z nami pożegnać! Tak, właśnie. Przez prawie pół dnia uczyłam ich chwytów, a także różnych uników, których uczył mnie Ron i Monster. Wilkołaki w obozie miały uczyć te młodsze technik walki. Teraz treningi odbywały się tam codziennie po kilkanaście godzin. Ćwiczyły nawet te wilki, które jeszcze nie przeszły pierwszej przemiany. Postanowiliśmy wysłać kilkunastu elfich strażników (i nie tylko strażników, ale ogólnie elfów, nawet dzieci) do tego obozu i kilkunastu wilków do obozu elfów, żeby wzmocnić się jeszcze bardziej i zaprzyjaźnić. Ryan wydał rozkaz pokazania wszystkim zniszczonej części miasta. Był to moim zdaniem dobry pomysł. Wiem przecież, że ten obraz nie przywołuje przyjemnych odczuć, i że zostanie w ich pamięci na zawsze. Ale z drugiej strony nikt z nas nie zamierza przegrać ostatecznego starcia z zori i czekają nas wszystkich o wiele gorsze rzeczy.
Tak więc, jesteśmy już w drodze od około dwunastu godzin!
- Wydaję mi się, że nie dojdziemy na teren zmiennokształtnych tego dnia. Trzeba będzie przespać się gdzieś tutaj! - krzyknął Lucas.
- W końcu to teren uniwersalny. Nic nie powinno się nam stać, prawda? - dopytywała Sara.
- Robert! - zawołał Gabriel - Leć rozejrzeć się po okolicy. Zobacz, czy nigdzie nie ma żadnych zori i innych stworzeń.
Robert wzniósł się w powietrze. A ja wykończona padłam na ziemię i patrzyłam na zachodzące słońce. William usiadł na trawie obok mnie wraz z Casparem. Sara i Lucas czegoś wysłuchiwali, a Ryan i Gabriel patrzyli za Robertem.. Po krótkiej chwili był już z nami.
- Nic nie widziałem.
- A ja nic nie słyszę. Jeśli ktoś tam jest to około dwudziestu kilometrów stąd - powiedział Lucas.
- Dobrze, a więc myślę, że powinniśmy spać na zmianę - dodał Caspar - oprócz Clover i Williama, bo ich na żadną wartę nie dobudzimy - zaśmiał się.
- Jestem pewien, że wstanę na wartę. Gorzej będzie z Clover, bo ona już prawie śpi.
Nie miałam nawet siły zaprotestować, ani zareagować na ich zaczepki, bo prawda jest taka, że nawet jeśli ktoś by mi wylał wiadro lodowatej głowy na łeb, to by mnie nie obudził. Po co mam się sprzeczać, jeśli pozwolą mi spać?
- Williamie, wam ludziom potrzebne jest minimum osiem godzin snu, a nam stworzeniom nadprzyrodzonym wystarczają tylko cztery. Szybciej nabieramy energii i siły, więc razem z Clover nie dostaniecie żadnej warty. Koniec dyskusji. Pierwszą obejmuję ja z Gabrielem. Drugą przejmuje Lucas, Paul i Caspar, a trzecią Sara i Robert. Wyruszamy o wschodzie słońca. - zarządził Ryan.
- Znajdziemy jakąś polanę i pójdziemy spać. Jest tu niedaleko. - zaproponował Robert, a ja jęknęłam.
- Ja nigdzie się nie wybieram. Tu jest mi dobrze i tu zostanę - mówiłam i miałam zamknięte oczy, bo za około minutę już będę z nimi tylko ciałem.
- Clover, tobie byłoby dobrze nawet na posłaniu z igieł. Chodzi o to, że na polanie będzie nam się w razie czego lepiej bronić - tłumaczyła Sara, ale jej słowa rozmywały się w mojej głowie. Ostatnie, co poczułam to, to że ktoś mnie wziął na ręce i śmiał się cicho. Kątem oko zobaczyłam, że był to William. On najwidoczniej nie był tak zmęczony jak ja i mógł mnie spokojnie nieść. To była moja ostatnia myśl przed zaśnięciem.


- Wstawaj, Cloe - usłyszałam nad sobą czyjś szept. Poderwałam się natychmiast do pozycji siedzącej i sprawdzałam, kto śmie mnie budzić. Okazało się, że tą osobą była Sara, a za nią zobaczyłam uśmiechającego się od ucha do ucha Lucasa.
- O, patrzcie kto tu się obudził. Clover jak miło, że jesteś już z nami. Sara budzi cię już dobrą godzinę, a ty nic.
- On żartuje, Clov. Budzę cię od jakiś dziesięciu minut - i razem z Lucasem zaczęła się śmiać.
- Całe swoje wilcze życie myślałem, że ludzie to ranne ptaszki. Ty uświadomiłaś mi, że się myliłem albo jesteś wyjątkiem, bo William już dawno nie śpi.
Teraz, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do słońca zobaczyłam Roberta podającego mi kanapkę. Caspara, Ryana i Gabriela patrzących na tą sytuację z daleka, a także Williama opierającego się o drzewo z butelką wody w ręku. Włosy miał potargane, a ubranie wymięte. Nawet nie chciałam wiedzieć jak sama wyglądam. Całą siódemkę ta sytuacja strasznie bawiła. Nie przejmowałam się tym, bo po takim wypoczynku nie czułam, ani krzty zmęczenia. Poderwałam się na nogi. Przyjęłam od Roberta kanapkę z uśmiechem i zwróciłam się do Lucasa.
- Ile jeszcze mamy do obozu zmiennokształtnych?
- Cały dzień - odpowiedział
- Ruszamy! - krzyknęłam.
***
- To tutaj - powiedział, Caspar - Jesteśmy na miejscu.
Poczułam się tak, jak tamtego wieczora przed granicą obozu wilkołaków.
- Zrobimy tak jak wtedy. Wchodzę tylko ja z Williamem - zarządziłam.
- Niech będzie. Pamiętaj jeden gwizd! - zgodził się niechętnie Gabriel, a Ryan już zaczynał protestować.
- Nie. Ma. Takiej. Opcji. Zmiennokształtni mogą się zamienić we wszystko w jedną sekundę!
- Spokojnie, Ryanie. Nic nam nie będzie. - uśmiechnęłam się - Czuję to.
Chciał, coś jeszcze powiedzieć, ale Will chwycił mnie za rękę i weszliśmy na teren zmiennych.
William miał już rozciągniętą tarczę, ale miałam przeczucie, że nie będzie potrzebna. Dotnknęła wolną ręką jego ramienia.
- Nie będzie potrzebna.
- Jak o nie?
- Zaufaj mi.
Opuścił tarczę i szedł dalej do przodu. Trzymaliśmy się za ręce, tak jakby już za chwilę miał nastąpić nasz koniec, ale nie miał nastąpić. Jeszcze nie teraz.
Przeszliśmy tak jakieś dwieście metrów i nic żadnych dźwięków. Brak życia. Jakiegokolwiek.
Zaczęliśmy już dochodzić do budynków, a na drzewie obok zobaczyłam czarnego kruka. To nie był zmiennokształtny. Nigdy takowego nie widziałam, ale te moje przeczucia zwykły mnie zaprowadzać na dobrą drogę. To był zwykły ptak, który patrzył na nas tymi swoimi czarnymi oczami. Dotarliśmy na miejsce. Staliśmy na głównym placu i czekaliśmy. W końcu krzyknęłam.
- Jest tu ktoś!?
Echo odbiło się od ścian budynków i nagle... usłyszałam pojedyncze kroki. Zza jednego z budynków wyszła mała dziewczynka. Była zmiennokształtną. Wyglądała na jakieś osiem lat. Miała proste blond włoski, wielkie kolorowe tęczówki, były całe w kolorach tęczy, ale ich wyraz nie był przyjazny. Raczej krył się w nich strach, zrezygnowanie i...zdeterminowanie. Rozstawiła lekko nogi na boki i wyciągnęła rączki, jakby szykowała się do ataku, ale nie też jakby nie mogła się na niego zdobyć i czekała, aż my wykonamy pierwszy ruch. Zaczęłam powoli do niej podchodzić i widziałam jak rączki jej drżały.
- Ptaszek mi powiedział, że idziecie - odezwała się. Nie cofnęłam się, szłam dalej, a ona zaczęła się cofać, aż uderzyła pleckami o ścianę.
- Tak? Co jeszcze powiedział ci ptaszek? - zapytałam przyjaźnie.
- Powiedział mi jeszcze, że się nie boicie.
- Bo się nie boimy - uklękłam przy niej, a William stał z boku - Nie chcemy cię skrzywdzić.
- Mamusia, powiedziała mi, że gdybyście nie chcieli nas skrzywdzić to byście tu nie przychodzili - trzęsła się jak galaretka.
- A gdzie jest twoja mamusia? - zapytał Will spokojnie.
- Nie mogę powiedzieć. Wszyscy powtarzają, że jeśli ktoś nie zdąży się schować i wy go znajdziecie to pod żadnym pozorem nie można powiedzieć, gdzie są inni, bo... bo zabijecie wszystkich - zaczęła płakać, a ja nie chcę, żebyście zabili mamusię i tatusia. - schowała twarz w rączkach i płakała.
- Hej - pogłaskałam ją po włosach i przyciągnęła do siebie. Popatrzyła na mnie przez zaczerwienione oczy. Odgarnęłam jej włosy z twarzy - Nie chcemy was skrzywdzić. Nie jesteśmy tymi, o których opowiadała ci mamusia i tatuś. My jesteśmy dobrzy. Nie chcemy nikogo z was skrzywdzić.
Patrzyłam jej w oczy i nagle zobaczyłam geparda, który odepchnął mnie na jakieś trzydzieści metrów od dziewczynki. Leżałam na ziemi i nie mogła złapać oddechu. Nade mną pojawiła się twarz chłopaka, na której malował się wyraz obrzydzenia. Dołączyło do niego dwóch innych. Poczułam na rękach zawiązujące się ciasną sznury. Nie walczyłam, choć krew ciekła mi z nadgarstków na ziemię, bo wiedziałam, że nie ma sensu walczyć. Pogorszyłabym tym tylko swoją sytuację. Widziałam obok Williama, który przyjął taką samą taktykę jak ja, a oczy pałały mu niebezpieczną zielenią. Związana zostałam odrzucona mocno na ścianę i uderzyłam się o nią w głowę. William siedział związany na przeciwnym końcu palcu.
- Zabijcie ich! - krzyknął jeden.
- Nie. - odezwał się spokojnie mężczyzna, który trzymał w ramionach blond dziewczynkę - Są tu sami. Tylko ta dwójka. Wykorzystajmy to.
Kiwnął ręką na środek placu i po chwili zostałam brutalnie rzucona w to miejsce i posadzona plecy w plecy z Williamem. Mężczyzna, który okazał się ojcem dziewczynki był zapewne Shanem. Zaczął już odchodzić z małą na rękach, kiedy krzyknęłam za nim.
- Shane! Zaczekaj, musimy porozmawiać! - patrzyłam mu prosto w oczy dając znak, że nie mam innych zamiarów, prócz rozmowy. Ale od razu dostałam solidny policzek od jednego z zmiennych (jak się okazało wszyscy mieli tęczowe tęczówki, znak rozpoznawczy), aż odrzuciło mi głowę w bok.
- Milcz! - wrzasnął. Czułam jak William napina mięśnie.
- A o czym, to chciałaś pomówić wstrętna kreaturo? - odwróciłam ponownie głowę w jego stronę. Trzymał blondi na rękach, a ona patrzyła na mnie z bólem w oczach. Posłałam jej ciepły uśmiech dając znak, że nic mi nie jest i ponownie zwróciłam się do jej ojca, który nie mógł, pewnie rozszyfrować, dlaczego uśmiecham się do jego córki, a ona do mnie. - Czyżbyście sprzeciwili się Malcom'owi i chcielibyście przyłączyć się do nas? I y mamy uwierzyć, że nie jesteście już wrogami? Po cholerę, tu przychodziliście. Malcolm wysłał was w roli szpiegów? Nie z nami takie numery - odstawił córkę na ziemi i podszedł bliżej mnie - Nie zabije was teraz. Wyciągnę z was wszystkie informacje - stał teraz pół metra ode mnie - A jak to zrobię, łaskawie was zabiję, bo będziecie mnie prosić o śmierć.
- A jeśli jest inaczej - nachyliłam się lekko ku niemu - A jeśli patrzysz i nie widzisz? A jeśli słuchasz, a nie słyszysz? Wiesz, bo ty właśnie to robisz. Posłuchaj, gdybyśmy byli pieprzonymi zori, to twoja córka już by nie żyła. Nie chcemy was skrzywdzić. Nie jesteśmy zori!
- Tatusiu! - dziewczynka znalazła się przy nas - Ta pani mówi prawdę, ona nie zrobi nam krzywdy.
- No pewnie, że nie zrobi - prychnął zbulwersowany, William.
- Cisza! - krzyknął Shane i skinął głową na jednego chłopaka, który złapał dziewczynkę od tyłu, a ona krzyczała i się wyrywała - Zabierz Mercedes do Samanty. A ty - wskazał mnie palcem - Jak się nazywasz?
- Clover - odpowiedziałam spokojnie.
- Pojęcia nie mam, jakich to bzdur nagadałaś mojej córce, ale za wszystkie słono zapłacisz!
- Dobra, koniec z tym. Chcieliśmy dobrze, no ale wyszło jak zawsze - i Will wciągnął powietrze i zagwizdał z całych sił.
- Wzywa resztę swoich kreatur - krzyknął chłopak, nade mną i chciał się zmienić, ale nie zdążył. Obok niego pojawił się Robert i odepchnął go z całych sił, lecz po chwili został przygwożdżony do ziemi przez dwa jelenie. Sara warczała na otaczające ją lwy, Lucas walczył z wilkiem, a w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Przy moim boku stał Ryan, a obok Williama, Gabriel.
- Stop! - ryknął Shane i wszyscy się uspokoili. - Ryan i Gabriel, co tu robicie? Myślałem, że jasno wyraziłem się mówiąc sto lat temu, że macie trzymać się od nas z daleka! Macie dziesięć sekund na zniknięcie mi z oczu!
- Przykro mi Shane, ale nie skorzystamy - odpowiedział Ryan - Po prostu chcemy, żebyś posłuchał Clover. Ma ci bardzo ciekawe rzeczy do przekazania.
- Mieliście swoją szansę - odpowiedział i ktoś kopnął mnie w głowę. Straciłam przytomność.

Wreszcie się ocknęłam. Stałam przywiązana do wielkiego pala drewna, a za mną stał przywiązany William. Sara, Lucas i Ryan byli przykuci srebrnymi obręczami do ścian budynków i zakneblowani, a elfy wyglądały tak samo tylko oni byli zakneblowani i związani sznurami z trucizną, bo na ich rękach widziałam blizny. Ostatnia otworzyła oczy Sara. Następnie ujrzałam około setki zmiennokształtnych w normalnej postaci. Szybko ujrzałam Mercedes, która płakała w ramionach kobiet na twarzy, której nie było ani cala współczucia tylko złość. Shane odsunął się od niej i ruszał w naszą stronę. Ustał na środku.
- Będę wam zadawał pytania, a wy na każde odpowiecie. Jeśli nie będziecie współpracować to będę was niszczył powoli każdą możliwą bronią, która może was skrzywdzić - Ryan warknął i od razu został uderzony pięścią w szczękę.
- Po co mamy odpowiadać, jak i tak nas zabijesz - spytał spokojnie William.
- Twoja śmierć będzie szybka - odpowiedział niewzruszony.
- Cóż za wielkoduszność - prychnął.
- Kto was tu przysłał? - pierwsze pytanie.
- Caspar - odpowiedziałam - i nie przysłał tylko poprosił o pomoc - teraz Shane był zdezorientowany.
- Poprosił o co?
- Żeby tu przybyć pomóc was zjednoczyć i pokonać zori - odpowiedziałam po krótce.
- Radzę ci nie kłamać...
- Chwila, jeszcze nie skończyłam. Chciałam porozmawiać, jeśli ty wolisz w taki sposób no to niech będzie - patrzyłam na niego, a on na mnie, nie odezwał się więc przyjęłam to jako zgodę do mówienia - Po pierwsze nie jesteśmy zori - westchnął i skinął ręką na innego zmiennego - No poczekaj, daj mi udowodnić - zatrzymał się w pół kroku i zwrócił do mnie.
- Udowodnić? Słucham, więc.
- Tak, chwyć mnie za szyję.
- Jak dotknięcie twojej szyi ma mi pokazać, że nie jesteś zori? - zapytał niepewnie, ale już wiedziałam, że się zgodzi.
- Ludzie zwykle mają puls - rozeszły się szepty po całym zgromadzeniu - Dobrze wyczuwalny jest na szyi lub na nadgarstku, ale że ten jest związany szyja będzie najlepsza. Zori nie oddychają i nie biją im serca. My z Williamem oddychamy, a nasze serca biją. Sam się przekonaj.
- Jeśli to twoja sztuczka...
- Zori nie umieją przyprawić serca o ruch, a także wciągnąć powietrza. Podobno też nie dostały mocy czarownic, aby coś takiego zrobić.
Stał niepewnie, a na placu zapanowała cisza. Po dobrej minucie podszedł do mnie i przyłożył rękę do mocno do szyi, a później uścisk zelżał w jego czach zobaczyłam, niedowierzanie. Następnie przyłożył mi dłoń do serca, a później do ust. Odsunął się na krok i patrzył na mnie z zachwytem, nie odrazą. uśmiechnęłam się szeroko.
- I...co? - zapytała Mercedes. Shane się uśmiechnął.
- Stuprocentowy człowiek - w tłumie zapanował taki gwar rozmów, a Shane nawet nie próbował ich uciszać.
- Rozwiązać ich - wrzasnął - wilkołaki i elfy również!
Po dziesięciu sekundach podbiegła do nas zmiennokształtna z ręcznikami.
- O mój boże, polecę po apteczkę! Jesteście ranni!
- Nie będzie takiej potrzeby - odezwał się Gabriel i przyłożył mi rękę do głowy i po chwili byłam tylko upaćkana krwią. Robert właśnie kończył uzdrawiać Williama i wtedy zobaczyłam ich blizny.
- Tego nie możecie uzdrowić? - zapytała
- Rany zadane nam przez przedmioty, które mogą nas zabić są nie uleczalne.
- Przepraszam was - odezwał się Shane - gdybym nie był taki głupi i posłuchałbym was na początku, to...
- Ale, byłeś taki głupi przyjacielu i nie mogłeś wiedzieć. I przestań się obwiniać.
- Chcieliśmy ich zabić, kiedy znaleźli się na naszym terenie. - powiedział Lucas.
- Nie wierzę, że wilkołaki pogodziły się z elfami - dodał Shane.
- Po tym jak, Paul - elf zasalutował dłonią - oddał swoje skrzydło, żeby uratować mi życie uwierzyliśmy, że proszą o ostatnią szansę i wiemy, że Clover i William nie pozwolą się im wycofać tak jak sto lat temu.
- Clover jeszcze raz przepraszam za wszystko i jestem naprawdę zaszczycony, że mogę cię poznać - teraz zwrócił się do Williama - Ty jesteś William, prawda?
- Tak we własnej osobie.
- Ty również jesteś człowiekiem? - to było raczej stwierdzenie.
- Tak, ja również.
- No dobrze, ale przejdźmy do sedna sprawy. Co robią ludzie w naszym świecie? - teraz zauważyłam, że otacza nas krąg zmiennokształtnych. Postanowił na to odpowiedzieć Caspar.
- Proroctwo, Shane. Proroctwo.  

Czas ProroctwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz