Trafił w dziurkę od klucza dopiero za trzecim razem. Co i tak, zwarzywszy na okoliczności, mogło zakrawać na sukces. Obraz troił mu się przed oczami a powieki ciążyły jakby były z ołowiu. Nic dziwnego, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin spał może pięć minut, kiedy razem z Mihawkiem jechali na miejsce wezwania. Ale Jastrzebiooki szybko wyrwał go błogostanu, w jaki zapadł na siedzeniu pasażera. Wściekły, chyba, bo przez te wszystkie lata Zoro nadal nie potrafił dokładnie określić stanu emocjonalnego partnera, warknął:
-Nie śpij!
Po cieniach pod jego niezwykłymi oczami, Zoro wnioskował, że zrobił to z zazdrości. Sam też chętnie by się zdrzemnął. W końcu ich dwunastogodzinny dyżur trwał już osiemnaście godzin i jakoś nie wyglądało na to, by miał się szybko skończyć. Akcja z przemytnikami broni nabierała tempa, dlatego od wszystkich wymagano niezwykłego zaangażowania. Takiego jak praca całą dobę. Bez przerwy.
Zamek zgrzytnął i drzwi się otworzyły, a on niemal wpadł do środka w ślad za nimi. Zupełnie zapomniał, że opierał się o nie, żeby nie upaść, bo nogi odmawiały mu już posłuszeństwa. Ot, ironia losu.
W mieszkaniu przywitał go najpierw zaduch długo niewietrzonego pomieszczenia a później taki syf, że potknął się o własne sztangi w drodze do łazienki. Owionął wzrokiem pokój. I aż nim zatrzęsło. Większy porządek miewali chyba, w niektórych melinach. Nie żeby był jakoś szczególnie uczulony na względy estetyczne i póki nie gubił się w gąszczu porozrzucanych rzeczy i rzeczy te nie śmierdziały, uznawał, że nie jest tak źle. I jeszcze zdąży posprzątać. Ale jutro, znaczy dzisiaj, poprawił się po zweryfikowaniu godziny na zegarze, przychodził Sanji na kolejne korepetycje. I jakoś nie wyobrażał sobie wprowadzić kucharza tu. Opory wzrosły jeszcze bardziej, gdy przypomniał sobie pedantyczne mieszkanko nauczyciela. Westchnął ciężko i sięgnął po tę nieszczęsną sztangę. Jednak zanim ją podniósł zakręciło mu się w głowie. Pierwszy raz od lat. Musiał uznać swoja porażkę. Jeśli zaraz się nie położy zaśnie gdzieś wśród tych klamotów. Trudno. Nastawi budzik i posprząta później. Na pewno zdąży przed przyjściem Sanjiego. Prysznic też zdąży wziąć, stwierdził powąchawszy zrzuconą z siebie koszulkę. Zaraz za nią poleciały spodni i w samych bokserkach padł na łóżko. Zasnął niemal od razu, sprawdzając tylko, czy aby na pewno budzik był włączony.
Walił w drzwi od dobrych pięciu minut, jednak po drugiej stronie panowała głucha cisza. Lada chwila, któryś z sąsiadów wychyli głowę ze swojego mieszkania biorąc go za wyjątkowo upartego domokrążcę. Postanowił, że spróbuje jeszcze raz, ostatni. Zwłaszcza, że zawiasy w drzwiach obok niebezpiecznie zaskrzypiały. Jeśli ten Glon teraz nie otworzy zabierze się i pójdzie. A na następnych zajęciach zjebie go z góry na dół.
Załomotał. Tak głośno, że obudziłby umarłego. I to chyba podziałało, bo zza drzwi zaczęły dochodzić jakieś odgłosy i po chwili tuż przed nim stał Zoro. Rozczochrany, z twarzą zapuchniętą od snu, z którego niewątpliwie go wyrwał i... w samych gaciach!
-Sanji? – spytał głupkowato, drapiąc się po tyłku. Raczej nie odzyskał jeszcze kontaktu z rzeczywistością.
-Tak ja! – warknął i wepchnął mężczyznę do środka, samemu ładując się za nim. Nie miał ochoty robić widowiska na korytarzu. Zwłaszcza, że twarz paliła go żywym ogniem. Mógł się tylko domyślać, jak czerwona była. – Umawialiśmy się! – Próbował uciekać wzrokiem w bok, ale spojrzenie i tak powracało do zielonowłosego. Jego nagiej klatki piersiowej i... podłużnej, poprzecznej blizny, która zaczynała się koło obojczyka a kończyła w okolicach brzucha. Na sam widok robiło mu się zimno. To naprawdę musiało cholernie boleć! Kim był ten człowiek i jak się dorobił takiej pamiątki?!
CZYTASZ
Kurs gotowania
FanfictionSanji, z braku funduszy na dalszą egzystencję, postanawia poprowadzić kurs gotowania dla opornych. Zoro, z różnych powodów, na owy kurs się zapisuje.