-Jak znam życie, pewnie znowu zabłądził. - Sanji oderwał wzrok od zegarka i, po raz kolejny, omiótł wzrokiem okolicę. Nigdzie jednak nie było widać charakterystycznego zielonego łba. Chociaż umówiona godzina już dawno minęła. Początkowo starał się nie denerwować. Dał nawet Glonowi piętnastominutowy kredyt zaufania. Pamiętał jak, za studenckich czasów, owy kwadrans akademicki ratował mu tyłek i chronił przed oceną skutecznie obniżającą średnią. Zoro jednak nie wykorzystał danej mu szansy. Czas, podobnie jak łaskawość Sanjiego, skończył się a jego wciąż nie było. Kucharz postanowił, że kiedy tylko Alga postanowi się pojawić, na powitanie skopie mu dupę.
Nie żeby przeszkadzało mu spędzenie wieczoru w towarzystwie pięknych kobiet, lecz samotne płacenie rachunku za taką przyjemność to już, co innego. A Nami-san wyraziła się jasno. To oni dziś fundowali. Aż zadrżał na samą myśl o spustoszeniu, jakie ten wieczór poczyni w jego finansach. A zaczynał już wychodzić na prostą. Tym bardziej miał zamiar czekać na Zoro.
Znów wybrał numer zielonowłosego, lecz podobnie jak wcześniej, zgłosiła się poczta głosowa. Za pierwszy razem zdziwił się, pewny, że nikt już jej nie używa. Później sztuczny głos automatu, działał mu na nerwy. Teraz jego wkurwienie osiągnęło apogeum. Miał ochotę walnąć telefonem o ziemię. Zamiast tego, by się uspokoić, popatrzył na zgromadzone przed wejściem kobiety. I to okazało się błędem. Bo jeśli, do tej pory, w przeciwieństwie do niego, nie wydawały się złe z powodu czasowego poślizgu, to teraz, zapewne wychwyciwszy jego spojrzenie, Nami-san zostawiła koleżanki i ruszyła ku niemu. W jej oczach błyszczało coś, co budziło w nim niemal pierwotny lęk. Przełknął ślinę. Normalnie poflirtowałby z tą rudowłosą pięknością, lecz obecna sytuacja ani trochę temu nie sprzyjała.
-Sanji-kun... - odezwała się przymilnym głosem, lecz i tak wyczuł stalową nutę, kryjącą się pod warstwą ulotnej słodyczy.
-Tak, piękna?
-Kiedy wejdziemy? Napiłybyśmy się czegoś... - Ton, jakim to powiedziała, nie pozostawiał złudzeń. Jej cierpliwość była na wykończeniu i właśnie dawała Sanjiemu ostatnią szansę, żeby wyszedł z tego obronną ręką.
Kucharz wyczuł groźbę a jego złość na Zoro wzrosła. Czy ten idiota nie może raz w życiu pojawić się gdzieś punktualnie? Jakoś wyleciało mu z pamięci, że na zajęcia Roronoa się nie spóźniał.
Zastanawiał się jak mógłby zyskać na czasie i zachować twarz, kiedy nagle go oświeciło.
-Przecież nie ma jeszcze Rebecci! - Prawie krzyknął zachwycony swoim odkryciem. Wcześniej otumaniony wizją gigantycznego rachunku za kobiecą popijawę, nie zauważył braku nastolatki. - Niegrzecznie będzie zacząć bez niej...
-Grzecznie. - Ktoś wszedł mu w słowo. - I nawet wskazanie. Bo Rebecca nie przyjdzie.
Kiedy próbował się odwrócić żeby zobaczy, kto był autorem tych słów, czyjeś silne ręce złapały go za koszulę i przycisnęły do najbliższej ściany. Poczuł na plecach chropowatą powierzchnię cegieł i naraz wezbrał w nim gniew. Nikt nie będzie traktował go jak popychadło! A już na pewno nie na oczach tylu pięknych kobiet. Szykował się właśnie, żeby sprzedać napastnikowi solidnego kopniaka, kiedy ten odezwał się ponownie, zbijając go z tropu.
-Czy to jasne?
-E? - Zapewnie nie miał w tej chwili najinteligentniejszego wyrazu twarzy.
-Rebecca nie przyjdzie, czy to jasne?! Nie będziecie mi córki rozpijać! Ja wam dam, moje słoneczko, na złą drogę sprowadzać!
I nagle Sanjiemu zapaliła się odpowiednia lampka. Mężczyzną, który z taką pasją przyciskał go do ściany i gniótł odświętną niebieską koszulę, był ojciec Rebecci! Nagle przestało mu tak zależeć na wyrwaniu się i skopaniu mu dupy. Nie dlatego, że uznał, iż tamten miał słuszność, a co za tym idzie, prawo, żeby go tak traktować. Po prostu miał doświadczenie w postępowaniu z wkurzonymi ojcami młodych dziewcząt. Jak świat długi i szeroki, do tej grupy społecznej nie trafiały logiczne argumenty. A każde słowo wypowiedziane przez potencjalne zagrożenie, dla ich aniołków, działało na nich niczym płachta na byka. Co się zaś tyczy argumentów nielogicznych, czy też może bardziej niewerbalnych... Czasem z takim rozjuszonym ojcem można było wygrać jednym ciosem i wtedy pojawiała się szansa na logiczną rozmowę. Jeśli zaś taki obrót sprawy okazywał się niemożliwy, to pozostawała regularna bijatyka. Lub, zwyczajnie, można było dać się takiemu mężczyźnie wyżyć. Zazwyczaj ten ostatni sposób okazywał się najlepszy, bo kończył się na krzykach i kilkunastu epitetach. Faceci w średnim wieku rzadko sami z siebie wdawali się w bójki z młodszymi od siebie. Dlatego właśnie to wyjście postanowił wybrać Sanji. Nie chciał narażać kobiet na widok krwi. Ani siebie na gigantyczny mandat za uszkodzenie ciała i mienia. A to miał jak w banku, bo, jak na złość, ulicą jechał właśnie radiowóz. I, jakby tego wszystkiego było mało, samochód zaczął zwalniać, prawdopodobnie szykując się żeby stanąć na parkingu przed barem. Nie zobaczył jednak czy miał rację, bo trzymający go mężczyzna odwrócił go, zmuszając tym samym, by spojrzał mu prosto w twarz. Dopiero wtedy Sanji zauważył paskudną bliznę na czole tamtego. Wyglądał przez to, jakby kilka lat spędził w kryminale i kucharz poczuł się zgoła niepewnie. Bo jeśli faktycznie ma do czynienia z byłym więźniem, to bez bójki może się nie obejść.
-Pytałem... - Mężczyzna zamilkł, kiedy ktoś położył mu rękę na ramieniu.
-Co tu się dzieje?
Dałby się pociąć, że gdzieś zły szal ten głos. Nie mógł sobie tylko przypomnieć gdzie.
-Nic takiego panie władzo...
Momentalnie uścisk zelżał na tyle, że Sani jednym ruchem dłoni strzepnął z siebie ręce napastnika. Kiedy to robił, uświadomił sobie, że jego wcześniejsze przypuszczenia okazały się słuszne i właśnie stanęli oko w oko z policją. Zajekurwabiście. Teraz mandat ma jak w banku. Nawet, jeśli to on był tu ofiarą, to wredny glina i tak będzie chciał wyrobić miesięczną normę. A jeśli naprawdę będzie miał pecha, resztę wieczory spędzi na komisariacie.
-Na pewno? - Policjant znów się odezwał a Sanji teraz już był pewien! Znał tę osobę. Rozmawiał z nią! Może i głos stróża prawa różnił się trochę od tego, który on pamiętał, ale o pomyłce nie mogło być mowy. Mimo to, wciąż nie mógł zidentyfikować osoby, do której należał.
-Tak - powiedział poczym wychylił się żeby przyjrzeć się mężczyźnie. I o mało nie padł na zawał. Przed nimi stał Zoro! W policyjnym mundurze, czapce z daszkiem i przeciwsłonecznych okularach, choć na dworze zmierzchało, prezentował się niczym glina z amerykańskiego filmu akcji. Nawet złota odznaka na jego piersi lśniła jakby wewnętrznym blaskiem. Zielonowłosy całą swoją osobą uosabiał władzę. Ojciec Rebecci też musiał to poczuć, bo kajał się jak mały chłopiec.
-To tylko drobna dyskusja, panie władzo. Nic złego nie robiliśmy.
Zoro spojrzał w jego stronę. Sanji wzruszył ramionami jednocześnie kiwając przyzwalająco głową. Nie chciał robić temu człowiekowi kłopotów. A był pewien, że przyjaciel mógłby teraz dowalić mu taki mandat, że życia nie starczyłoby na jego spłacenie. Nie mówiąc o zaserwowaniu nocy w areszcie. Poza tym, kurwa, Glon i tak się już wystarczająco spóźnił na spotkanie. Nie miał ochoty czekać dłużej.
-Skoro tak, to w porządku. - Zoro puścił mężczyznę. Na ramieniu tamtego momentalnie pojawił się czerwony ślad. Dopiero wtedy do kucharza dotarło jak mocno zielonowłosy musiał go trzymać. - Może pan iść.
-Dziękuje! - Ten skłonił się i oddalił się tak szybko jak to tylko było możliwe. Sanji zauważył, że kulał na lewą nogę.
-Wszystko ok.?
Prawie podskoczył, kiedy tuż za sobą usłyszał głos Zoro. Ten normalny, nie do pomylenia z jakimkolwiek innym.
-Taaa... - Jutro plecy na pewno dadzą o sobie znać, ale nie zamierzał mu tego mówić. - Poradziłbym sobie! Nie musiałeś od razu szpanować władzą!
-Wiem. - Zdjął już okulary i czapkę, dzięki czemu wyglądał prawie normalnie. Tylko koszula z odznaką zdecydowanie nie pasowały do obrazka, jaki spodziewał się ujrzeć tego wieczoru. - Ale nawet nie wiesz, co to za frajda, czasem się popisać. Bez tego, ta robota byłaby do dupy.
Kłamał. Sanji wiedział, że Zoro naprawdę lubił swoja pracę.
-Dobra. - Machnął ręką stwierdzając, że ciągnięcie tego tematu to szkoda czasu. Miał, co innego do roboty. - Powiedz lepiej, gdzieś ty kurwa był?! Znów się zgubiłeś?!
Zoro spłonął rumieńcem.
-Wcale nie! Wpakowali mi nadgodziny a potem Rayleigh zrobił jeszcze zebranie. Chyba dawno nikogo nie opierdolił i mu się poziom stresu podniósł, bo jebał wszystkich równo.
Nawet nie chciał wiedzieć, kim był ten Rayleigh i co dokładnie przyjaciel miał na myśli. Już chciał go o tym poinformować i dalej wywrzaskiwać swoje pretensje, kiedy jedna z kobiet uwiesiła się policjantowi na szyi.
-Zoro! Nareszcie! Idziemy pić! - zawyrokowała Nami. Sanji zupełnie o niej zapomniał. Mimo iż stała tuż obok widząc oraz słysząc wszystko dokładnie. Zastanowił się jak bardzo stracił w jej oczach. I ile zyskał Zoro. Od samego początku widział, że ta dwójka ma się ku sobie... Chociaż nie. To raczej Nami okazywała zainteresowanie zielonowłosym. Co nieodmiennie budziło w nim zazdrość. Nikt nie lubi być spychany na boczny tor. A to właśnie zrobiła z nim rudowłosa. Zarówno na zajęciach jak i teraz. Pociągnęła Zoro ku grupce pozostałych kobiet, zupełnie go ignorując. Cóż... nie mógł jej winić. Jak to mówią „za mundurem panny sznurem" a Zoro wyglądał naprawdę dobrze w policyjnym wdzianku. Nawet on musiał to przyznać. Pasowało mu ono. Tak po prostu. Jakby urodził się właśnie do tego zawodu. Tak jak on, wyglądał najlepiej w stroju kucharza. Czasem zdarz się, że ktoś jest po prostu stworzony do tego a nie innego zawodu. Zupełnie jakby istniał jakiś Autor, kreujący własny świat i postaci, którym z góry narzucił im wyznaczone role. Jeśli tak to...
-Brewko! Chodź! - Krzyk Zoro przerwał jego rozmyślania.
Jednak o nim nie zapomnieli. I jeszcze to cholerne przezwisko! Roronoa grabił sobie i to poważnie.
-Sam nie będę płacił!
CZYTASZ
Kurs gotowania
FanficSanji, z braku funduszy na dalszą egzystencję, postanawia poprowadzić kurs gotowania dla opornych. Zoro, z różnych powodów, na owy kurs się zapisuje.