55. Dear sister...

460 41 2
                                    

    Stałam tam jak słup, z niedowierzaniem wpatrując się w jego zmęczoną twarz. Nie docierały do mnie słowa, które przed chwilą wypowiedział. Jest z nią gorzej? Dlaczego?

      – Nie rozumiem. – Pokręciłam głową, oddychając niespokojnie. – Przecież jutro miała wychodzić. Kiedy ostatnio u niej byłam, czuła się całkiem nieźle.

    Całe to zdarzenie zdawało mi się być jakimś dziwnym koszmarem, z którego nie mogłam się obudzić. Lena przedawkowała, straciła przytomność, wylądowała w szpitalu. Lekarz powiedział, że miała dużo szczęścia i wystarczy samo oczyszczanie organizmu z toksyn. Dlaczego tak nagle jej stan się pogorszył?

      – Skarżyła się na bóle w lędźwiach – zakomunikował, łapiąc mnie za ramię. – Jeszcze w dzień wozili ją po całym szpitalu na jakieś badania. – Zrobił niewielką pauzę, pustym wzrokiem spoglądając na jezdnię. – Wieczorem przestała samodzielnie oddychać.

    Zakryłam usta wewnętrzną częścią dłoni. Czułam, jak dziwny niepokój i zmartwienie wypełniają mnie od środka. Nie potrafiłam uzmysłowić sobie jego słów. Z nią nie było źle. Było bardzo źle, a wręcz tragicznie.

    Potrzebowałam chwili, żeby jakoś dojść do siebie. W tej sytuacji przydałaby się trzeźwo myśląca osoba, a nie kolejna umartwiająca się pseudo ofiara. Musiałam pokonać swoje lęki i przestać myśleć o najgorszym. Ona nie mogła umrzeć, przecież była pod opieką fachowców.

      – Wiecie, co się konkretnie stało? – przerwałam trwającą od dłużej chwili ciszę. Mój głos wyrażał obojętność, chociaż w środku krzyczałam z rozpaczy i niedowierzania.

      – Nie – mruknął, ostrożnie przenosząc spojrzenie na moją osobę. – Dlatego kazali mi cię znaleźć. Slash zachowuje się jak posąg, a nam nic nie powiedzą. Vicky, proszę, pomóż. Ostatnio ci się udało, teraz też dasz radę.

    Westchnęłam głęboko. Byłam jej potrzebna. Dla Slasha była to okropna sytuacja. Już ostatnio wyglądał jak wrak człowieka, a co dopiero teraz. Żal mi go było. Po części starałam się go zrozumieć. Sama straciłam kogoś bliskiego, kogo bardzo kochałam.

      – Dobra. Nie marnujmy czasu. Wsiadaj. – Wskazałam na przednie siedzenie, uprzednio zabierając z niego torebkę.

      – Może ja poprowadzę? – zasugerował niepewnie, subtelnie się uśmiechając.

      – Nie – odpowiedziałam raptownie. – Jedna osoba w szpitalu zdecydowanie wystarczy. Nie chcę, żebyś spowodował wypadek.

      – Vicky – zmarszczył czoło – przesadzasz. Może i jeżdżę szybko, ale refleks też mam. Chcesz sprawdzić?

      – Innym razem – mruknęłam, obchodząc pojazd.

      – Ale Vicky! – jęknął. – Jesteś zmęczona i...

      – Steven, do cholery jasnej, nie mamy czasu!

      – ... podenerwowana – dokończył niepewnie.

    Spojrzałam na niego, wzdychając. Miałam wyrzuty sumienia. Nie powinnam na niego krzyczeć. Kurde, to był Steven, zawsze uśmiechnięty bębniarz, który nawet muchy by nie skrzywdził.

      – Przepraszam, trochę mnie poniosło – oznajmiłam, czując gulkę w gardle. – Chyba masz rację.

      – Nie szkodzi. – Machnął ręką.

      – Wsiadaj – rzuciłam obojętnie, szukając kluczy w torebce.

      – Może jednak poprowadzę? – zapytał troskliwie.

Welcome To The Paradise City || GN'ROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz