*Nathaniel
– Lucy, skarbie, to ty?! – Z wnętrza domu dobiegł nas kobiecy krzyk.
Chwilę później stanęła przed nami niska, szczupła kobieta, o ciemnych, blond włosach i zielonych oczach. Jej dłonie były ubabrane w mące, tak samo, jak i przetarty fartuszek, który miała na sobie.
– Hej, mamo. – Lucy przytuliła mocno kobietę, a ta zacmokała cicho.
– No, no... Uważaj, słońce, bo się ubrudzisz! – Odsunęła się z lekkim uśmiechem i spojrzała na mnie. – A kogo że my tu mamy? – Wytarła brudne ręce o jeszcze brudniejszy fartuch i próbowała dojrzeć moją twarz ukrytą pod kapturem.
Szybko się zreflektowałem i zdjąłem go. Skinąłem lekko głową, uśmiechając się uprzejmie.
– Dzień dobry, jestem... – zacząłem, ale matka dziewczyny mi przerwała.
– Na bogów, wasza wysokość... – Przygładziła nieco włosy, przez co pobielały nieco od mąki na jej palcach. – Gdyby ja tylko wiedziała... Taki wstyd – jęknęła cicho i nagle spojrzała na Lucy z przestrachem. – Dziecko, coś ty znowu nabroiła? – Złapała córkę za nadgarstek, patrząc na nią zmęczonym wzrokiem.
– Nic, mamo. Naprawdę. Król Nathaniel przyszedł, żeby – podrapała się po karku – zjeść ciasto? – wybąkała niepewnie, a ja ledwo się powstrzymałem, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Pani córka była na tyle uprzejma, że zaprosiła mnie na ciepły posiłek i oferowała pomoc w opatrzeniu ran – odezwałem się miękko, trochę przeinaczając fakty. Nie nazwałbym tych obtarć prawdziwymi ranami, ale co mi szkodzi...?
– Ależ oczywiście, oczywiście! – zawołała, patrząc na mnie z troską, po czym obróciła się lekko przez ramię i krzyknęła: – Oliver, przynieś mi apteczkę! – Z powrotem zerknęła na mnie i uśmiechnęła się lekko. – Niech wasza wysokość zdejmie płaszcz i się rozgości.
– Proszę mówić do mnie po imieniu – mruknąłem nieco skrępowany. – Jestem tu prywatnie, nie oficjalnie...
– Ja nie wiem, czy to tak wypada... Ludzie będą gadać, nie chcę, żeby coś złego pomyśleli – wyjaśniła kobieta, prowadząc mnie do salonu.
– Proszę pani, byłbym naprawdę wdzięczny, gdybyśmy na chwilę obecną odpuścili sobie te wszystkie formalności – poprosiłem, patrząc na nią spokojnie.
Blondynka przez chwilę się wahała, ale w końcu skinęła głową, wskazując na sporych rozmiarów kanapę, stojącą pod ścianą niedaleko kominka.
– No dobrze, skoro tak sobie życzycie – westchnęła i stanęła w progu, zerkając w górę na schody. – Oliver, ile mam czekać?! Rusz no żeś się w końcu! – ponagliła chłopaka, a po chwili dało się słyszeć szybki stukot nóg.
Do salonu wszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Na oko był mniej więcej w moim wieku, może trochę starszy. Krótkie, brązowe włosy sterczały mu na wszystkie strony, jakby dopiero co wstał z łóżka.
– Coś jeszcze? Na co ci apteczka? Stało się coś? – Uważnie zmierzył wzrokiem swoją rozmówczynię, która nie sięgała mu nawet do ramienia, a w jego błękitnych oczach było widać troskę.
– Oliver, gdzie twoje maniery? – Odgarnęła mu włosy z czoła, próbując je jakoś ułożyć. – Mamy gościa... – szepnęła, patrząc na niego znacząco. Taktownie udałem, że nie usłyszałem jej słów i spojrzałem przelotnie na Lucy, która przejęła apteczkę od matki i usiadła obok mnie.
– Gości? – Chłopak uniósł brwi i dopiero wtedy jego spojrzenie spoczęło na mnie. Przechylił lekko głowę i zmrużył oczy. – Zaraz, zaraz... Czy ty jesteś... – urwał i zmielił w ustach przekleństwo, za co dostał od kobiety w tył głowy. – Wasza wysokość, proszę wybaczyć... Tu się tylu ludzi przewija...
CZYTASZ
Córka słońca
Viễn tưởngDruga część "Dziedzictwa Feniksa". Prawowity władca objął należne mu miejsce, jednak problemy same się nie rozwiążą. Drzewo Życia nieprzerwanie umiera, a po Antarze wciąż błąkają się kreatury, sprowadzone przez przelew krwi w ciągu ostatnich ki...