7

5.5K 115 5
                                    

Przeszłam tylko kilka kroków, wiał zimny wiatr a słońce zaczęło zachodzić. Tak, zima zbliżała się nieubłaganie, z zachodu nadciągały ciemne, gęste chmury, a grudzień stawał się z dnia na dzień coraz mniej łaskawy.

Nadchodziło także Boże Narodzenie, czas radości, życzliwości, zgody. Zawsze uwielbiałam ten szczególny okres w roku, jednak wtedy czułam się zupełnie samotna. Co prawda mieliśmy jechać z Peter'em do moich rodziców na kilka dni, ale to wcale nie poprawiało mi humoru. Mama go uwielbiała i wiedziałam, że nie mogła się już doczekać naszego ślubu, za każdym razem, gdy się spotykali, adorowała go w pełni i wspominała o tym, jak wielkie szczęście zostało mi dane od Boga, że akurat ten człowiek oddał mi swoje serce.

Te cholerne zdjęcia zupełnie mnie rozsypały, gdy zobaczyłam go u swojego boku, poczułam jak bardzo od dawna mi czegoś brakowało. Choć otaczali mnie ludzie, których szczerze lubiłam i szanowałam, zawsze w chwili zadumy i ciszy czułam w sobie pustkę, wręcz fizyczną. Musiałam przyznać, że nieznacznie poprawiało mi się wieczorami, gdy leżeliśmy z Peter'em wtuleni w siebie. Ciepło, które mi dawał, potrafiło nieznacznie złagodzić niechciane uczucia, a przynajmniej na tyle, by na moment o nim zapomnieć.

Od tamtego dnia Daniel na stałe zagościł w moich myślach. Przy jednoczesnym użalaniu się nad tą stratą, starałam się być weselszą i bardziej pozytywną osobą niż kiedykolwiek przedtem. Działało to na zasadzie udawodnienia samej sobie, że podjęta decyzja mnie satysfakcjonowała, a obecny partner był najlepszym. Peter też zauważył zmianę w moim zachowaniu, bardzo mu się to podobało. Moly stwierdziła, że chyba wreszcie się do końca przed sobą otworzyliśmy, co jest podstawą szczęścia w miłości.

Dwudziestego grudnia oboje mieliśmy wolny dzień, więc pojechaliśmy za miasto, do znajomego ojca Peter'a, by kupić u niego choinkę. Wybraliśmy średniej wielkości świerk, który na szczęście zmieścił się do bagażnika. Wpychaliśmy go tam z dobrych piętnaście minut. Śmiałam się głośniej i szczerzej niż przed ostatnich kilka poprzednich tygodni. Wracając do miasta, zatrzymaliśmy się przy jednym z supermarketów, by kupić prezenty dla rodziców i kilka niezbędnych rzeczy do domu, które umiliłyby nam te świąteczne dni.

Potem ubieraliśmy choinkę. Gdy ja rozkładałam jej gałęzie i zamiatałam igły, Peter przyniósł z piwnicy kartony z bombkami, lampkami i łańcuchami. Z szafy w sypialni zdjęłam plastikowe pudełko, w którym miałam kilka rodzinnych, starych ozdób. Kilka z nich zrobił własnoręcznie mój dziadek.

Za oknem było już zupełnie ciemno, ubieraliśmy drzewko w półmroku, by potem móc cieszyć się chwilą, w której zapalimy kolorowe światełka. Gdy to zrobiliśmy i pokój rozbłysnął ciepłem, puściliśmy cicho muzykę. Powoli i spokojnie tańczyliśmy wtuleni w siebie. Rytmicznie posuwając się z boku na bok, w przód i w tył. Położyłam głowę na jego klatce piersiowej. Krótkie włoski zielonego swetra łaskotały mój policzek. Jego dłoń głaskała mnie po plecach, oddech owiewał włosy. Przez szept muzyki słyszałam bicie jego serca. Ukojona, spokojna, z lekkim uśmiechem na twarzy wpatrywałam się w dal za oknem. Poczułam się wreszcie na swoim miejscu.

Podniosłam głowę, by spojrzeć na niego. Twarz miał rozpromienioną, migotały na niej kolory drobnych światełek, wiszących na drzewku. Uśmiechnął się do mnie. Wydał mi się wtedy taki piękny. Miał regularne rysy, gładką twarz, zupełnie prosty nos. Oczy błyszczały mu jak zawsze, gdy na mnie patrzył. W słabym świetle nie było widać ich delikatnej barwy.

Wspięłam się na palcach, by go pocałować. Zanurzył palce w moich włosach. Przywarłam do niego mocniej, chciałam by był jeszcze bliżej mnie, bo ciepło, które mi dawał, niosło spokój i ład, których tak bardzo od dawna nie potrafiłam znaleźć, a których potrzebowałam, jak nigdy przedtem.

Sto ukrytych pragnieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz