Draka na Uniwersytecie #4

2 1 0
                                    


Zielona mgiełka delikatnie parowała z miejsca, którego dotknął. Opary unosiły się w nocne niebo. Blask gwiazd przytłumiała pomarańczowa łuna bijąca od miasta. Nie było ani jednej chmury. Wyjątkowo aktywny księżyc dawał blade, surowe światło padające na leżącego na ziemi chłopaka. Tłuste czarne włosy mokły teraz w brudnej kałuży. Oprócz potu to chyba największa dawka wilgoci, jaką zaznały od dłuższego czasu.

Mężczyzna stał nad ciałem i obserwował swoją prawą dłoń, w której gasła moc. Nie była już potrzebna. Spełniła swoje zadanie. Wyrok wykonał na ulicy. Nie obawiał się tym razem świadków, temperatura wykurzyła z ulic jakichkolwiek przechodniów. Popatrzył jeszcze raz na chłopaka. Normalnie zrobiłoby mu się go żal. Nie lubił bezsensownych śmierci. Ale ten wybór był słuszny. Musiał być. Nawet nie zaczynał myśleć o rodzicach chłopaka i o zbliżających się świętach. Gdyby nie miał nic na sumieniu nie spotkałaby go kara.

Miejsce na klatce piersiowej, gdzie znajdowało się serce już prawie wystygło. Zielona mgiełka rozwiała się w mroźnym powietrzu. Zrobił to, bo musiał, nie dlatego, że chciał. Tak to sobie tłumaczył. W ten sposób łatwiej było zdusić wyrzuty sumienia. Uspokoił oddech wyciągnął klucze i zaczął gładzić breloczek z bursztynowym piórkiem. To go uspokajało. Odszedł.

***

Ostatnio dosyć dużo się działo toteż, kiedy Wrocław zorientował się, że ma trochę wolnego czasu nie mógł znaleźć sobie zajęcia. Czekał na to, aż Liwia dowie się, kto tak naprawdę interesuje się magią w akademikach i kto jest odpowiedzialny za całe to zabijanie.

Wrócił właśnie do domu i błąkał się po swojej siedzibie. Ta jego mała posiadłość, a właściwie jedno piętro kamienicy było całkiem pokaźne. Udało mu się nawet wcisnąć tu coś w rodzaju małej salki gimnastycznej. Pomieszczenie było wyłożone czerwoną matą, która w razie upadku chociaż w minimalny sposób amortyzowała uderzenie. W którejś ze znalezionych u hipopotama ksiąg wyszperał zaklęcie pozwalające wzmocnić ściany i okna dzięki czemu mógł tutaj nawet odbezpieczyć granat a na zewnątrz i tak nikt nic nie zauważy. Zamierzał tutaj trenować rzucanie czarów wymagających refleksu, ale nie do końca wiedział jak się ma za to zabrać. Pomieszczenie stało więc puste.

Zrobił sobie kawę i udał się do gabinetu, żeby coś poczytać. Przyglądał się półce z pokaźną ilością opasłych tomów prawiących o magii, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Nikt poza Liwią na razie go nie odwiedzał a akwizytorzy i tym podobni osobnicy byli odstraszani odpowiednimi czarami. Musiał to więc być ktoś z jakąś konkretną sprawą do króla miasta. Pies trochę niechętnie zszedł na dół i otworzył. Jego oczom ukazał się młody człowiek około dwudziestu pięciu lat. Idealnie uczesany z haczykowatym nosem i nieco zbyt szeroko rozstawionymi oczami. Ubrany był w niebieski garnitur, pod pachą trzymał aktówkę. Robił dobre pierwsze wrażenie, ale patrząc na niego Pies czuł coś nienaturalnego. Ale nie było to jedno z tych uczuć kiedy spotykał anioły lub czarownice. To było bardziej irytujące.

–Witam serdecznie, nazywam się Marek Piwiński.

Mężczyzna wyciągnął rękę w stronę Psa odsłaniając tym samym pinę wczepioną w marynarkę. Znaczek przedstawiał kurę. Wrocław uścisnął dłoń przybyszowi.

–Czemu zawdzięczam wizytę bractwa Kurkowego w mych skromnych progach?

–Widzę, że nic nie umknie władcy. – uśmiechnął się Marek. Ów uśmiech był tak sztuczny i nieszczery, że aż przypominał Kuglarza. – Wrocławiu czy mogę wejść? Nie chciałbym rozmawiać na ulicy.

–Tak, tak zapraszam.

Pies wpuścił przybysza i razem weszli schodami na jego piętro. Z grzeczności zaproponował coś do picia, ale Marek odmówił mówiąc, że jest na służbie.

Kuglarz i jego szaleńcyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz