Wizja dziecka sprawiła, że już nie potrafił skoncentrować się na radzie. Choć wiedział, iż powinien. Mgliście uświadomił sobie, że ci, którzy odważą się ruszyć na wyprawę mają stawić się równo za dwie noce na polach Harut.Poruszał się jak w amoku. Nie zauważył nawet Nemezis, która zdenerwowana wołała za nim pośród kamiennych murów starej warowni.
Jakaś siła przywiodła go do twierdzy jego rodziny. Cytadela niczym cichy kolos opierała się szalonej wichurze, która jakby chcąc zmusić kamienne bloki do jakiejś reakcji napierała na pradawne mury.
Stał targany wiatrem na najwyższej wierzy niczym ostatni bastion dawnych tradycji. Ostre niczym sztylety krople deszczu prawie rozcinały mu skórę.
-Dlaczego?!- Jego słowa wykrzyczane z siłą szaleńca ścierał na proch hulający z wściekłością wiatr. –.Dolen i vâd o nin.(Moja ścieżka jest przede mną zakryta). Dokąd mam podążać?- Słowa tym razem wypowiedziane szeptem miały w sobie żałość przegranego. Jego głowa opadła. Gdzieś z nieustającego huku usłyszał słowa.
-Si peliannen i vâd na dail lîn. (Już się ściele pod twoimi stopami.) Si boe ú-dhannathach.(Nie możesz się teraz wahać.)
Opadł na kolana jakby na ramiona spadł mu ogromny ciężar. Gdzieś ponad murami zahuczał grzmot.
-Masz szanse na inne życie... Z dala od wojny... żalu.... rozpaczy...
Uniósł głowę z nadzieją, która zmieniła się w rozpacz, gdy patrzył jak potężne mury pękają pod uderzeniami piorunów. Widział jak niszczeją, z latami znikają z powierzchni ziemi, jak wspomnienia się zacierają ,a Osgiliath płonie, rabowana przez chordy demonów i ludzi zdziczałych pod żądami najeźdźców.
Poznał cenę.
Powstał stając dumnie pośród niezachwianych murów, które nigdy nie upadną, niczym kamienny posąg dawnych królów. Czarne włosy rwał mu wiatr ,a zielone oczy płonęły zimnym, morderczym ogniem. Pozwoliłby słowa, które ledwo opuściły wargi zagłuszył kolejny grzmot.
-Iamar prestar aen... (Świat jest odmieniony) han mathon ne nen... (Czuję to w Wodzie) han mathone ne chae...(Czuję to we wnętrzu Ziemi) a han nosto ne gwiilith...(Wyczuwam to w Powietrzu) potęga wroga wzmaga na sile... tollen I lu (Już czas).
Zbiegł z wierzy jakby gonił go sam diabeł. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w podziemnej komnacie ciągnącej się chyba przez całą wielkość Cytadeli. Smolisty prawie mrok rozświetlały zawieszone nisko nad podłogą, kute z brązu, kaganki. Podszedł do miejsca każącego się słabą, zimną łuną. Na podłodze był wizerunek anioła o ogromnych rozpostartych skrzydłach i oczach o głębi szmaragdu. Wyglądał jakby zaraz mógł się poruszyć. Nagle jego głowę wypełnił tępy,ogromny ból. Deimon padł bezwładnie na posadzkę tracąc świadomość.
Chłopak otworzył oczy, czując tępe pulsowanie pod powiekami. Podniósł się ciężko z twardej podłogi. W miejscu gdzie mógłby przysiąc, jeszcze zanim stracił świadomość, był anioł teraz była tylko gładka czarna podłoga. Jego głowę wypełniało dziwne uczucie. Znieruchomiał przeszukując zakamarki swojego umysłu. Co rusz natrafiał na dziwne obrazy jakby wycięte z cudzego życia. Na dnie świadomości odnalazł coś na kształt mentalnego kokonu, ale nie potrafił go przebić. Po kilku próbach zrezygnował znużony. Pomału, ważąc kroki, wyszedł z podziemi nawet nie odwracając się na dźwięk zasuwających się za nim kamiennych bloków. Zastanawiał się, jaki czart zagnał go w to miejsce parę godzin temu.
Hogwart był cały pogrążony w śnie. Na błoniach koło niego pojawił się cień. Rozpoznał w istocie panią spokojnych huraganów. Nie odezwał się słowem, pozwolił jej wyminąć się, a sam spojrzał w najwyższą wierze zajmowaną przez Maderdina. Po chwili dostrzegł mroczny cień odbijający się w oknach, który zmienił się w rażący oczy blask. Trzask tłuczonego szkła w ciszy wydał się jeszcze donośniejszy. Coś, co przypominało strzępy mroku spadało z wierzy w szybkim tempie. Twarz, Deimona wykrzywił okrutny uśmiech, gdy poczuł silny wiatr porywający zjawę, która po chwili zmieniła się w płonącą kule rozbłyskującą by następnie nie pozostał po niej ślad. Gdy znów spojrzał na wierzę zobaczył tam tą dziwną istotę zamieszkującą Zamek Szalonego Krzyku. Skiną jej głową wiedząc, że to zauważy i ruszył do zamku. Kierując swe kroki prosto do wierzy Maderdina. Nie pukał nie miał, do czego drzwi leżały w drzazgach w promieniu paru metrów. Cóż najwyraźniej miało miejsce wielkie wejście. Cały gabinet był jedną wielką ruiną a Morddimer chyba nie miał zamiaru zadać sobie trudu zmiany tego stanu rzeczy. Siedział spokojnie na jedynym ocalałym meblu w pomieszczeniu – swoim ukochanym fotelu. Patrzył prosto na niego, naprawdę patrzył! Deimon zastanawiał się czy jakaś wredna istota gdzieś na „górze” bądź „dole” w zależności od upodobań nie próbuje przeprowadzić na nim testu wytrzymałości psychiki człowieka na mini szoki.
-Witaj Deimonie.
-Powiec mi, czemu wydaje mi się, że najlepiej bym zrobił znikając z tond w ekspresowym tempie? – Mężczyzna nie odpowiedział, jego twarz wypełnił smętny uśmiech. Wyciągną w jego stronę rękę, w której trzymał niezauważony dotąd przez chłopaka pakunek.
-Dla jasności miałem ci to oddać, gdy to uznam za stosowne takie było życzenia twojego dziadka. Wtedy brałem to za wariactwo, bo przecież on nie miał dzieci, więc nie mógł mieć dziedzica jednak umierającemu się nie odmawia, więc wedle przyrzeczenia oddaje potomnemu. Moja pokuta się skończyła.
Deimon bez słowa wziął od niego pakunek zauważając, że był wyjątkowo ciężki i opakowany w zwykły mugolski szary papier. Spojrzał w oczy mężczyzny ten jednak szybko odwrócił wzrok. Podniósł się z swego fotela i ruszył w stronę prywatnych komnat. Zatrzymał się z ręką na klamce i nie odwracając głowy dodał cichym głosem.