Prolog

2.2K 117 138
                                    


  – Louis! Louis! Louis! Louis! – Tłum zgromadzony w salonie skanduje głośno, sprawiając, że oczy każdej osoby, znajdującej się w ogromnej posiadłości, kierują się w stronę stojącego na środku dębowego stołu chłopaka. Jego śmiech jest głośny, a oczy rozpromienione, gdy zachęca ludzi obszernymi ruchami rąk do krzyczenia głośniej i więcej, a jego wzrok skanuje wszystkie otaczające go twarze.

Dziewczyny stojące u jego stóp podają mu kolejne kolorowe kieliszki wódki, które osiemnastolatek wlewa do swojego gardła, ledwo znajdując czas na złapanie niezbędnego oddechu, gdy odchyla mocno głowę w tył. Rozlewa alkohol na swój śnieżnobiały podkoszulek, a jego mokra, oliwkowa skóra lśni, jakby była pokryta szczerym złotem. Louis śmieje się jeszcze głośniej, ukazując przy tym białe zęby i sprawiając, że malutkie zmarszczki pojawiają się przy jego błyszczących z ekscytacji oczach.

Jest w centrum uwagi, ale to jest właśnie tym, co Louis od zawsze uwielbiał.

Uwielbiał mieć na sobie wzrok wszystkich wokół, uwielbiał gdy o nim mówiono, gdy się za nim oglądano, gdy do niego wzdychano.

Każdy w szkole znał niepowtarzalnego Louisa Tomlinsona. Ba, każdy w mieście go znał. Nawet jeśli nie osobiście, to na pewno o nim słyszał, bo Louis był wszędzie. Był cholerną duszą towarzystwa ze swoimi niesamowicie śmiesznymi żartami, błyskotliwą osobowością, wspaniałą rodziną, rzeszą przyjaciół i cudowną, wręcz anielską twarzą.

Louis był piękny. Naprawdę był niesamowicie piękny.

Wtedy, gdy jego oczy rozpromieniały się ze szczęścia i wtedy, gdy były pozbawione wyrazu.

Wtedy, gdy poruszał się w rytm piosenek na parkiecie i wtedy, gdy siedział na wygodnym łóżku w swoim pokoju, pochylając się nad książką i poprawiając niesforne okulary, które zsuwały się co chwilę z jego nosa.

Wtedy, gdy uśmiech sięgał jego cudownych, niebieskich oczu i wtedy, gdy jego wąskie wargi zaciskały się w cienką linię.

Wtedy, gdy wlewał w siebie litry alkoholu, mieszając wszystkie jego dostępne na imprezie rodzaje i wtedy, gdy jego oczy wypełniały się łzami, kiedy czuł się rozdarty lub smutny.

Nawet wtedy, gdy był niesamowicie chory, nadal emanowało od niego piękno. Nieco ukryte, ale cały czas żywe, obecne i wręcz niezniszczalne.

Światła wirują, sprawiając, że jego nieskazitelna twarz błyszczy, a muzyka dudni głośno, powodując, że cały dom wydaje się poruszać w jej rytmie. Zbiorowisko ciał ociera się o siebie na prowizorycznym parkiecie, obejmującym cały ogromny hol i klatkę schodową. Wszędzie panuje istny chaos. Ludzie nadal wiwatują, piszczą i wręcz wrzeszczą, gdy chłopak macha mocno swoimi rękami na boki, odmawiając kolejnej kolejki shotów z czarującym, pijackim uśmiechem. Powstrzymuje się całe piętnaście sekund, nim ogromny kufel piwa ląduje w jego dłoniach, a on, ze wzruszeniem ramionami, wypija go duszkiem, wywołując tym niezliczoną ilość zadowolonych okrzyków.

Odstawia naczynie z trzaskiem na drewniany blat stołu zaledwie minutę później i ocierając usta z piany obraca się dookoła własnej osi z rozłożonymi szeroko rękoma, przyjmując oklaski i wiwaty.

Blada dłoń chwyta nagle nadgarstek Louisa i z jego pomocą szczupła, piękna brunetka wchodzi powoli na stół, od razu uwieszając się na jego opalonej szyi. A chętne dłonie szatyna odnajdują jej smukłą talię.

Louis ją całuje.

Harry opuszcza pomieszczenie z cichym westchnieniem.

Don't Hold Your Breath, Harry |larry stylinson pl|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz