11

703 92 13
                                    

W piątym miesiącu było jeszcze gorzej.

Sztormy pozbawiły ich resztek jedzenia i nadziei na ocalenie. Stracili jedną z dwóch linek do łowienia ryb, przez co ich szanse spadły niemal do zera. Byli zbyt wykończeni, by zarzucać sieci, które i tak były przedarte i małe ryby po prostu przepływały na drugą stronę bez przeszkód. Chyba zbliżał się listopad, chociaż słońce było gorętsze niż kiedykolwiek, parząc ich i tak spieczoną skórę. Zostawali więc w dusznym "pomieszczeniu" pod plandeką, bujani przez nieustanne fale. Nie mieli siły krzyczeć z bólu, nie mieli nawet siły filtrować wody. Leżeli godzinami, ledwie oddychając, ledwie słysząc oddech tego drugiego obok.

Ważyli może z czterdzieści kilo, żyli tylko dzięki małym dawkom wody, bo ich organizm nie wytrzymywał większych. Leżeli, poddając się całkowicie woli oceanu.

Nie mieli już żadnych szans. Oni już nie żeglowali: oni dryfowali. Wody zanosiły ich gdzie tylko chciały, trzęsące się ręce nie były w stanie złapać linki i jej zarzucić, zastałe od bezruchu mięśnie odmawiały posłuszeństwa przy każdym możliwym wysiłku. Dean naderwał sobie coś kiedy ratował Castiela i nie był nawet w stanie tego usztywnić: nawet, gdyby znalazł coś, co by się nadawało: nie miał siły podnieść ramienia i obtoczyć go materiałem. Od kilku, może kilkunastu godzin leżał z Casem na plandece, ze względu na zachodzące już słońce. Jakimś cudem przetransportowali się z dołu na górę, by móc odetchnąć świeżym, nocnym powietrzem.

Dean opierał głowę o wystający fragment na końcu łodzi i oddychał cicho, prawie niesłyszalnie. Cas leżał z głową na jego klatce piersiowej, patrząc w dół, na odbijającą tej nocy gwiazdy wodę.

Wyobrażał sobie Niebo. Nie to niebo nad ich głowami, niebo z dużej litery. Gdzieś, gdzie była jego mama i gdzie prawdopodobnie niedługo trafi on. Jak tam jest? Zobaczy się tam z Deanem? Czy w ogóle coś takiego jak Niebo istnieje?

Nie bali się już śmierci. Bali się, że nie umrą tego samego dnia. Że jeden będzie musiał patrzeć na martwe ciało przyjaciela, położy je po drugiej stronie łodzi i sięgnie po nóż, by podciąć sobie żyły.

Gdyby każdy z nich był na osobnej łodzi prawdopodobnie już dawno by to zrobili. Tylko oddech tego drugiego przypominał im, że jeszcze nie ich czas.

-Cas...-wyszeptał ledwie słyszalnie Dean, co i tak kosztowało go sporo energii.

-Tak?-odparł równie cicho Cas, jakby bojąc się, że zbudzi na razie spokojny ocean. Gdyby teraz przyszła burza, nie przeżyliby jej, tego był pewien.

-Cas, my umieramy.-stwierdził fakt Winchester, nie mogąc dłużej pohamować lecącej po policzku łzy.-Umieramy, słyszysz?

-Wiem.-odparł tylko Castiel, zwieszając rękę nad wodą i pozwalając, by jego palce były w niej do połowy zanurzone.-Ale cieszę się, że umieram z tobą.

Dean uśmiechnął się smutno, płacząc jeszcze bardziej. Tak bardzo nie miał siły zrobić czegokolwiek innego. Nie mógł zrobić czegokolwiek innego. Nie wiedział nawet, jak to możliwe, skoro był taki odwodniony.

Ocean wreszcie go złamał.

-A ja cieszę się, że umieram z tobą, Cas.-odpowiedział cicho. Novak ostatkami sił podniósł głowę i połączył ich usta, mieszając tym samym smak łez ich obydwu.

Gdy musieli zaczerpnąć powietrza, nie odsuwał się więcej, niż na dwa centymetry i oparł swoje czoło na czole Winchestera.

-Zaśpiewasz mi?-zapytał cicho, na co Dean uniósł delikatnie brwi.

-Mam ci zaśpiewać?

-Proszę...-ułożył się wygodnie na jego klatce piersiowej.-Mama zawsze mi śpiewała.

Winchester odetchnął głęboko i objął bruneta ramionami, próbując przypomnieć sobie jakąkolwiek piosenkę. W końcu wybrał tą najbardziej oczywistą.

-Hey Jude...-zaczął cicho.-Don't make it bad...

Czuł na skórze łzy Casa, ale nie przestawał. Śpiewał dla swojej mamy, którą zobaczy dopiero po śmierci i śpiewał dla mamy Castiela, którą on też zobaczy dopiero w Niebie.

-Take a sad song and make it better...

Schował nos we włosy bruneta, starając sie zapamiętać ich zapach, na wypadek gdyby rano mieli się już nie obudzić.

-Remember to let her into your heart,
Then you can start to make it better...

Głos mu się załamywał i to było słychać, ale nie chodziło już nawet o wykonanie tej piosenki, tylko o to, jak wielkie miała dla nich obydwu znaczenie.

-Hey Jude, don't be afraid.
You were made to go out and get her.
The minute you let her under your skin,
Then you begin to make it better...

Nie miał siły ani fizycznie, ani psychicznie śpiewać dalej. Cas to rozumiał i podniósł się delikatnie, by znowu go pocałować.

Może płakanie w trakcie było mało męskie, ale nie mieli już siły. Czuli się tak bezradni, jak dzieci, kiedy nagle coś, co kochają znika im z oczu i nie mogą tego odnaleźć przed minuty, godziny, dni i tygodnie.

Często tym czymś, a właściwie kimś, jest ich matka. I oni doskonale wiedzieli, co to znaczy bezradność, bo nie dałeś rady uratować własnej mamy, czy rodziny. Nie potrafiłeś uratować tego jednego człowieka, który codziennie ratuje cię na tej cholernej szalupie, a teraz nie potrafiłeś uratować nawet siebie.

-Dean, ja...ja myślę, że to już czas.-wyszeptał, a blondyn tylko kiwnął głową.

-Kiedy?

-Jutro.-spojrzał mu w oczy.-Ludzie nie powinni znikać w nocy. Słyszałem, że to czyni z nich nieszczęśliwe dusze, które nie mogą znaleźć drogi do Nieba.

Dean uśmiechnął się delikatnie, całując go z własnej inicjatywy.

-Jesteś cholernie mądry, wiesz?-zapytał półgłosem.-Dobrze. Jutro rano, ze wschodem. Musimy zrobić to jednocześnie.

-Dobrze.-zgodził się Cas, znowu kładąc głowę na klatce piersiowej blondyna.-Mimo wszystko cieszę się, że wylądowałem z wami na tym statku. Tak przynajmniej bliżej się poznaliśmy.

-Ja też się cieszę.-Dean pocałował go w czoło i zastanowił się na chwilę. Powinien? Nie był do końca pewny co do tego, co zamierzał powiedzieć. A co, jeżeli to nie będzie szczere?

Chociaż, z drugiej strony, doskonale wiedział, że było. Mógł się od tego odgradzać wszelkimi sposobami, mówić coś o tym, że to tylko przypadek, normalnie nigdy by tego nie poczuł. Ale jutro mieli umrzeć, z własnej woli, przecinając sobie nawzajem żyły. Musiał mieć pewność, że Cas chociaż raz to usłyszy.

-Kocham cię, Cas.-szepnął, gładząc go po włosach.

-Kocham cię, Dean.-odpowiedział niemal od razu Novak, zamykając oczy i powoli zasypiając przytulony do zielonookiego.-To piękna noc. Nasza ostatnia razem.

-Ostatnia na Ziemi, ale nie ostatnia razem.-poprawił go Dean.-A przynajmniej mam taką nadzieję. Jeżeli Niebo istnieje, chcę je dzielić tylko z tobą.

-Dobrze.-zgodził się Cas, zerkając na niego.-Jutro się przekonamy, prawda?

-Tak.-odszepnął Dean, ciągle gładząc czarne włosy chłopaka.-Dobranoc, Cas.

Niebieskooki uśmiechnął się smutno przez łzy i kiwnął głową.

-Dobranoc, Dean.

Tej nocy zasnęli na zewnątrz, mając gdzieś możliwe burze i komplikacje. To była ich ostatnia noc na tym olbrzymim, błękitnym pustkowiu, którą chcieli spędzić otoczeni przez gwiazdy, szum wody i oddech drugiego.

Ostatnia noc na Ziemi.

Against All Odds [Destiel: Life of Pi AU]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz