"Życie jest chorobą, a śmierć zaczyna się już w chwili urodzenia. Każde odetchnięcie, każde uderzenie serca jest odrobiną śmierci. Krokiem ku unicestwieniu."
Erich Maria Remarque
Zmierzali w stronę Katownii. Poranek był rześki i chłodny, a ulice spowite były mgłą gęstą jak mleko. Cały świat nadal spał. Świt jeszcze nie nadszedł, słońce czaiło się na horyzoncie, wychylając zza niego tylko ukradkiem. Elspeth zadrżała czując chłód wędrujący po jej plecach i przyśpieszyła kroku.
Anders szedł dwa kroki przed nią. Po wydarzeniach wczorajszej nocy, żadne z nich nie zamieniło słowa na temat tego, co się wydarzyło. Jakby sytuacja nigdy nie miała miejsca. Dziwiła się, że mag nie wraca do tematu, jednak nie zamierzała na siłę wspominać o tamtej sytuacji. Miała być tylko odskocznią od ciężkich przeżyć jakich ostatnio doświadczyła, a to w zupełności jej wystarczyło.
Zastanawiała się błądząc myślami gdzieś indziej. Deptała ścieżkę po własnych uczuciach. Czy mogła powiedzieć, że kochała któregokolwiek z nich? Czy mogła sądzić, że mimo przeciwności, ktoryś z nią zostanie, może nie na stałe, ale przynajmniej do czasu, aż nie przyjdzie jej przedwcześnie umrzeć? Całe życie nie zajamowała się takimi bzdurami jak miłość, ostatnimi czasy jednak jej myśli zachaczały boleśnie o te tematy. Wiedziała, że Anders coś do niej czuje. Pokazał jej to na milion sposobów. Ostatni był najbardziej dobitny. Nie była pewna, czy mogłaby powiedzieć o sobie to samo.
Rozmowa jaką przeprowadzili rano, dotycząca wizji z eluvianu go przeraziła. Ale jeszcze bardziej niepokoiła go groźba spętania jej duszy w jakimś dziwnym artefakcie. Nie do końca wierzył w pomoc templariuszy, ale zamierzał udać się tam z nią by udzielić jej wsparcia. Potajemnie, sam kontaktował się w myślach z Justynianem, szukając innego rozwiązania. Duch jednak uporczywie milczał.
Patrzyła w milczeniu na jego sylwetkę, migającą jej przed oczam we mgle. Był wspaniałym przyjacielem, przystojnym mężczyzną o wrażliwym sercu, walczącym z całych sił za swoje racje, co w pewnym sensie jej imponowało. Nawet Justynian nie robił już na niej większego wrażenia. Mogła go zrozumieć. W końcu sama nosiła ducha, może nie w sobie, ale niebezpiecznie blisko siebie. Sama się o to prosiła, swoją nieostrożnością i dumą. Jeżeli na swoich barkach złożył taką odpowiedzialność, taki ciężar, mogła tylko kiwnąć głową i przyznać, że czuje to samo. A podobieństwa łączą ludzi. Nie była tylko pewna czy chciała takiego połączenia.
A Fenris? Przez pewną chwilę mogła mówić sobie, że go kocha, mogła trzymać w dłoniach jego ręce - chociaż jej nie chciał. Przekreślił ją, a ona ostatecznie zniszczyła te ostatnie rzeczy, które ich łączyły. Tak bardzo bał się magii, że przed nią uciekł, a jego odejście było najcięższą rzeczą, jaką musiała przeboleć w swoim życiu. Tak bardzo go wtedy kochała. Chciała by przekonał się do niej, by dał jej szansę... Nie był jednak tak szczodry i w końcu nie wytrzymała. Czy można było jej się dziwić? Kochała go. A on potraktował ją jak kolejnego plugawca, którego należy zabić, odszedł, a ona poczuła się wykorzystana. Jej ból wpędził ją w kłopoty, które nosiła błyszczące kamieniami na własnych rękach.
Stanęli przed bramą Katownii. Mgła unosząca się wszędzie dodawała jej szarym murom dodatkowego mroku i bynajmniej nie zachęcającego wyglądu. Hawke zadrżała. Było to miejsce w którym kończyli wszyscy apostaci, plugawce i magowie krwi. Miejsce w którym nie chciała nigdy się znaleźć.
Wartownicy obrzucili ich spojrzeniem zza swoich hełmów.
- Bohaterka do komtur Meredith. - rzucił Anders patrząc na nich podejrzliwie. Wiedział, że gotowi byli zamknąć ich tam na zawsze i nigdy nie wypuścić.
CZYTASZ
[Dragon Age: 2] Niezrozumienie
FanfictionDragon Age 2 [ZAKOŃCZONE] Czy uprzedzenia, strach i różnice zdań mogą stanąć na drodze uczuciom? Elspeth Hawke, świeżo po wyzwoleniu Kirkwall z jarzma Arishoka, porządkuje sprawy osobiste. Wciąż nie mogąc pogodzić się ze stratą rodziny, wkracza na m...