Część 1 - Tom

266 8 3
                                    


Był rok 1937. Trochę niepewnie, ale jednak z ogromnym entuzjazmem ustawiłem się w kolejce za innymi uczniami. Powstrzymałem drżenie kolan, ale nie opanowałem dłoni, dlatego szybko wcisnąłem je w kieszenie szaty. Używanej szaty. Zatrząsnąłem się, tym razem ze złości. Jak zwykle wszystko w moim życiu musi być używane, bycie sierotą zobowiązuje. Nawet, gdy ten dziwaczny profesorek Dumbledore dał mi pieniądze, nie dał mi ich wystarczająco, bym mógł kupić sobie nowe rzeczy, wszystko z drugiej ręki. Sam wolałem iść na ulicę Pokątną, bez niego. Nie to, że go nie polubiłem, czułem, że to raczej ja nie przypadłem mu do gustu. Może zresztą i słusznie. Niepotrzebnie założyłem, że zrozumie znęcanie się nad tamtymi kretynami z sierocińca. Cieszyłem się, że nie zobaczę ich głupkowatych ryjów przez następne dziesięć miesięcy.

Czarownica o srogim wyrazie twarzy i ciasno upiętym koku wskazała na kawałek szmaty ustawiony na stołku. Wnet kawałek szmaty okazał się być bardzo zużytą tiarą, która wyprostowała się i otworzyła usta, rozpoczynając pieśń. Ciągle nie potrafiłem przestać się zachwycać światem pełnym magii, choć próbowałem udawać zwykłego czarodzieja, takiego, który miał rodziców nie mugoli. Wstyd mi było za ojca, któremu najchętniej przyłożyłbym w zęby. Lepiej. Nastraszyłbym go swoimi zdolnościami. Tak jak te przebrzydłe dzieciaki z sierocińca. Mój ojciec to pieprzony dupek.

Pień tiary trwała. Opowiadała o dzielnym Godryku Gryffindorze (laluś), delikatnej Heldze Hufflepuff (dziunia), Rowenie Ravenclaw (kujonka) i Salazarze Slytherinie. Na nim zatrzymałem się z zafascynowaniem. Tak. Do tego domu chciałem trafić. Rozejrzałem się po twarzach innych uczniów. Już na pierwszy rzut oka łatwo było zgadnąć, kto gdzie zostanie przydzielony. Chłopak przede mną z głupkowatym wyrazem twarzy nadawałby się do Gryffindoru, a dziewczyna trochę za mną, z szopą jasnobrązowych włosów, z pewnością nie będzie Slytherinką. Cała się trzęsła i przystawała z nogi na nogę. Skrzywiłem się i szybko odwróciłem wzrok. Tiara skończyła śpiewać swoim zachrypniętym głosem, a na sali wybuchły gromkie oklaski, do których przyłączyłem się pobłażliwie.

Zerknąłem na stół nauczycielski. Na największym krześle, bardziej przypominającym mi jakiś tron, siedział siwiejący staruszek z długą brodą i przekrzywioną tiarą. Po jego prawej stronie siedział Dumbledore, który dostrzegł, jak się na niego gapię i do mnie mrugnął przyjaźnie. Spłonąłem rumieńcem i wbiłem wzrok w ziemię. Było mi głupio, że tak łatwo dałem się podejść.

Rozpoczęło się przydzielanie. Czarownica z kokiem wyczytywała nazwiska uczniów z listy, a oni podchodzili, zakładali ten brzydki kapelusz, który po chwili krzyczał pasującą do nich nazwę domu. Czekałem z niecierpliwością na swoją kolej, wspominając jeszcze raz moją wycieczkę na ulicę Pokątną. Potrzebowałem, co prawda pomocy barmana z pubu, ale kiedy już znalazłem się pry tych wszystkich sklepach, a on wyjaśnił mi, gdzie, co jest - pomyślałem, że życie nigdy nie było piękniejsze. Pozazdrościłem uczniom, którzy mieli prawo wejść do banku Gringotta, bo mieli pieniądze. Ja nie miałem nawet mugolskich pensów. Zauważyłem też wejście do mrocznie wyglądającej ulicy Nokturna i obiecałem sobie, że kiedy już wykombinuję kiedyś trochę gotówki, to właśnie tam pójdę najpierw.

Opiekunki z sierocińca przyprowadziły mnie na dworzec dzisiejszego ranka. Nie pozwoliłem im zerknąć na bilet, bo uznałyby mnie za wariata, a że boją się mnie trochę, odpuściły. Dumbledore wysłał mi informacje, jak przedostać się na peron 9 i ¾. Sposób bardzo mnie zaskoczył, może nawet trochę przestraszył, ale w rzeczywistości był prosty i szybki. Kiedy znalazłem się na peronie, czułem powtórkę z ulicy pokątnej. Tłum uczniów ze skrzeczącymi w klatkach sowami, ropuchami w kieszeniach, różdżkami w dłoniach. Ja nie miałem pieniędzy, żeby kupić jakieś zwierzę, ale w sumie uważałem to za totalny debilizm - mieć nic nierozumiejące, śmierdzące stworzenie. Był tylko jeden gatunek, który napełniał mnie szacunkiem i nawet go lubiłem, a mianowicie węże. Marzyłem o wężu. Dorośli czarodzieje byli ubrani, co prawda w mugolskie ubrania, ale spotkałem się z tak żenującymi zestawami jak pantalony i golf. Pogratulowałem sobie w myślach, że przynajmniej z tym nigdy nie będę miał problemu. Znalazłem wolny przedział i nawet, gdy po jakimś czasie dopchali się do mnie jakaś dziewczyna i chłopak, było mi całkiem wygodnie. Byli całkiem mili, pochodzili z rodziny pełnoprawnych czarodziejów i niestety skapnęli się, że ja nie. Byli dwa lata starsi i na tyle mili, żeby opowiedzieć o miejscu, do którego mieliśmy za kilka godzin trafić. Nie odzywałem się za, wiele, ale i tak mnie chyba polubili, a kiedy przyjechała czarownica z wózkiem pełnym słodyczy, pozwolili mi nawet, co nieco skosztować. Fascynujące były czekoladowe żaby, niesamowite były poruszające się fotografie czarodziejów na kartach. Wszystko jednak zmieniło się, gdy niedługo później płynęliśmy łódkami przez ciemne i długie jezioro, skąd pierwszy raz zobaczyłem Hogwart. Był ogromny i piękny. Tysiące świateł paliło się w oknach, poczułem łaskotanie w żołądku.

Zanim NIM się stałem - Tom RiddleWhere stories live. Discover now