Rozdział 11

93 9 29
                                    

Dee

Otwieram oczy i od razu mam szeroki uśmiech.

Wakacje.

Cudownie. Od dwóch tygodni nie trzeba wstawać rano i szykować się do całodziennej harówki. Trzeba jednak wyjść i biegać. Tak, nie mogę stracić formy. Kondycja jest ważna. Po wakacjach zaczyna się mój ostatni rok w liceum. Nasza drużyna musi zdobyć puchar. Każda z dziewczyn obiecała trzymać formę przez wakacje, żeby od razu na rozpoczęcie sezonu być gotową do walki o podium. Nie możemy odejść z liceum, nie zostawiając po sobie chociaż jednego pucharu.

Wstaję więc i zbieram się do wyjścia. Ubieram szorty, sportowy stanik i bokserkę. Zamiast czapki zakładam opaskę, żeby włosy mi się nie plątały po twarzy. Jest już upał i na pewno spocę się jak prosiak.

Zbiegam na dół i wypijam szklankę soku, którą mama mi podaje i całując ją w policzek, wybiegam na werandę. Gdy wrócę, już jej nie będzie.

Wkładam słuchawki do uszu i zerkam w okno Jonaha. Nie ma go w nim. Brama garażu jest otwarta, a wewnątrz nie ma samochodu. Pojechał gdzieś? Niby gdzie, o tej porze?

Pojęcia nie mam. Nic mi nie mówił. Może zwyczajnie pojechał z mamą na zakupy albo coś załatwić — myślę sobie i zaczynam jak co dzień bieg w stronę parku. Muzyka sączy mi się do uszu, wyznaczając rytm biegu, kiedy zbliżając się do wejścia do parku, ktoś wyskakuje zza drzewa i chwyta mnie mocno, obejmując w pasie. W pierwszym odruchu chcę zacząć krzyczeć, ale szybko orientuję się, że to Jonah. Już wiem, dokąd pojechał. Do parku, wystraszyć mnie śmiertelnie. Szarpię za słuchawki, żeby wypadły mi z uszu i momentalnie wypełnia je jego śmiech.

— Ale się wystraszyłaś — śmieje się ze mnie.

— Co tu robisz tak wcześnie? — dyszę i śmieję się do niego.

— Chciałem cię wystraszyć — kpi. — I chyba mi się udało, co? — pyta prześmiewczo.

Ubrany jak zwykle w czarną koszulkę i czarne, wąskie szorty — właściwie to chyba ucięte z długich, zwykłych spodni, jakie nosi zazwyczaj — wygląda jak zły duch, tu między drzewami.

Dyszę i śmieję się, przyznając mu rację, a on dosięga mnie swoimi ustami. Całuje mnie, a mi serce pędzi w piersi, bo nie dość, że jeszcze nie wyrównał mi się oddech, to jego usta sprawiają, że kręci mi się w głowie i potęguje się bicie mojego serca. Wzdycha przy tym tak, że ciarki momentalnie przechodzą mi po karku.

Zawsze, gdy to robi, tak mi się dzieje.

— Chodź, pojedziemy gdzieś, skoro już wstałem tak wcześnie — mówi tonem, z którego wywnioskować mogę, że zapewne nie spodziewa się odmowy.

— Nic z tego, muszę pobiegać — wciąż śmieję się do niego, a on się krzywi.

— Nie daj się prosić — mówi prosząco.

— Nic z tego, muszę pobiegać — upieram się, bo naprawdę muszę.

Puchar jest dla mnie ważny. Chcę go zdobyć. Muszę. Moja drużyna musi i wiem, że dziewczyny na pewno przyłożą się do treningów i żadna nie zawiedzie.

— Noo chooodź — prosi mnie i obejmuje, przyciskając do siebie mocno — jak się nie zgodzisz, to cię porwę — grozi i śmieje mi się do ucha. Całuje w szyję.

— Daj mi pół godziny — targuję się.

Odsuwa się i podnosi brwi.

— Masz dwadzieścia minut — też się targuje.

— Nie przebiegnę parku w dwadzieścia! — poddaję się od razu.

— Ty? Nie przebiegniesz? Nie wierzę, że DLA MNIE nie przebiegniesz parku w dwadzieścia minut — drwi ze mnie i wprawia mnie w zakłopotanie, bo wie, że za nic w świecie się nie oprę i będę chciała mu to udowodnić.

Chcę odbijać Twoje światłoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz