Rozdział 9

104 11 44
                                    

Jonah

Od kiedy dowiedziałem się, że jestem adoptowany, zawsze podświadomie bałem się, że spotkam go na ulicy. To śmieszne, bo przecież nie miałem pojęcia, gdzie mieszkał, ale ta myśl była silniejsza. Bałem się, że go zobaczę i od razu rozpoznam. Nie będę umiał przejść koło niego obojętnie, bo on też od razu będzie wiedział, że to ja.

Mój biologiczny ojciec.

Człowiek, który dał mi życie, a potem mnie porzucił.

Teraz nie żyje.

Umarł.

Nie spotkam go nigdy na ulicy — to pierwsza myśl, jaka we mnie uderza, zaraz po wszystkich tych okropnych wspomnieniach, jakie nagle przywołała do mnie wiadomość o jego śmierci.

Czuję ulgę i nieposkromioną satysfakcję. Radość wręcz.

Dostał to, na co zasłużył — osądzam go natychmiast, choć wiem, że nie powinienem.

Staram się opamiętać.

Dlaczego to czuję? Tę radość? Przecież to źle. Nie powinienem jej czuć. Śmierć to coś strasznego, bez względu na to, kto umiera, ale ja czuję się z tym ... dobrze.

Jestem złym człowiekiem? Tak jak on? Jak mój biologiczny ojciec?

Nie chcę. Boję się, że jestem do niego podobny i jestem zły jak on, bo przecież człowiek, który porzuca swoje dziecko, musi być zły.

— Jonah — mama odzywa się pierwsza.

Jej głos budzi mnie z letargu.

— Czy ja w ogóle się tak nazywam? — wybucham płaczliwie, ale czuję palącą potrzebę właśnie teraz się tego dowiedzieć, czy Jonah jest moim imieniem.

Nigdy nie chciałem nic wiedzieć, ale teraz chcę. Chcę wiedzieć, czy moje imię należy do mnie, skoro na nazwisko miałem Larsson i nazwisko Conti, tak naprawdę nie jest moje.

Nie jest?

Jest.

Przecież tylko je pamiętam. Tylko je znam. Nie chcę się nazywać Larsson i się nie nazywam, ale chcę się nazywać Jonah. Nie rozumiem do końca tej różnicy, ale chyba polega na tym, że nazwisko dali mi rodzice, moi rodzice, Michael i Elen, bo muszę się nazywać tak jak oni, w świetle prawa, to oczywiste, ale nie chciałbym, żeby zmienili mi imię, bo się im nie podobało, bo chcieli mnie innego, bardziej do nich pasującego. Ja już wystarczająco mało ich przypominam, żeby teraz się dowiedzieć, że moje imię też tu nie pasowało, więc je zmienili.

Chciałbym wiedzieć, że wybrali mnie z tym imieniem. Bezwarunkowo. Ze świadomością, że ktoś inny je dla mnie wybrał, ale oni chcieli mnie bez względu na imię. Wzięli mnie do siebie takiego, jakim byłem. Z imieniem Jonah i z plamą na piersi, bo chcieli mnie i nie liczyło się dla niech to, jak się nazywam i jak wyglądam.

Jestem Jonah. Chcę nim być.

Rose nauczyła się mówić to imię jako pierwsze. Dee zna mnie jako Jonaha. To imię wiele dla mnie znaczy. Nie chcę, żeby to inne imię — jeśli istnieje — mnie prześladowało, gdy usłyszę je kiedyś na ulicy i zawsze będę podświadomie wiedział, że to moje prawdziwe imię. Nie chcę pod spodem czuć tego innego imienia. Będzie mnie uwierać. Chcę, żeby imię Jonah do mnie należało. Chcę być sobą. Jonahem.

— Nigdy nie zmienilibyśmy ci imienia — zarzeka się mama.

Patrzę na nią uważnie, a potem na ojca, ale nie widzę na ich twarzach ani grama wahania. Wierzę im i czuję ulgę, pomimo że to oznacza, że dał mi je on. Mój biologiczny ojciec, uczestniczył w wyborze mojego imienia, ale i tak chcę się tak nazywać. To jedyna rzecz, jaką mi dał, resztę odebrał mi, gdy porzucił mnie w ośrodku. Odebrał mi godność, poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie, której do dziś chyba przez niego mi brakuje.

Chcę odbijać Twoje światłoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz