Prolog

478 34 8
                                    

— Mamo! 

Coś w głosie dziewczynki sprawiało, że zawsze brzmiała, jakby zaraz miała się rozpłakać. A może to tylko nadopiekuńcze instynkty Marii jak zwykle wariowały? Mąż zawsze powtarzał jej, że za bardzo jej pobłaża, i że trzeba się wreszcie za to dziecko porządnie wziąć, zanim do reszty ją zepsują. A potem mała patrzyła na Roberta tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami i wystarczyło, by powiedziała "Tatusiu...", Robert już biegł spełnić każde jej życzenie.

Teraz nie było go w pobliżu. Pojechał do wsi sprzedać mleczną krowę i wszystko przygotować: znaleźć odpowiedni transport do Calaneth, wysłać listy do lekarza i do rodziny Marii, a także namówić zaufanego parobka, by na czas ich nieobecności dopilnował gospodarstwa, chociaż ten miał już wcześniejsze zobowiązania.

Maria próbowała wybić mu z głowy wyjazd do miasta. Po części dla tego, że nie było ich na to stać — wiejska akuszerka kosztowała czwartą część tego, co lekarz w Calaneth — a po części, bo wcale nie miała ochoty widzieć się z matką.

Mąż przekonał ją twierdząc, że już dawno powinni sprzedać jedną krowę, bo wcale nie potrzebują tyle mleka, a tylko sprawia kłopot. Maria wiedziała oczywiście, że to kłamstwo. To ona urzędowała w kuchni i to ona zarządzała finansami. Potem Robert sięgnął po ostateczny argument: jej siostry. I to ostatecznie rozwiało wątpliwości.

Kolejny wrzask dziewczynki brzmiał co najmniej, jakby obdzierano ją żywcem ze skóry.

— Idę! — odkrzyknęła, choć nie sądziła, by dziecko mogło ją usłyszeć.

Maria wstała z trudem większym, niż chciałaby przyznać. Wszyscy tylko powtarzali jej, że powinna się oszczędzać, najlepiej całymi dniami leżeć w łóżku i wstawać tylko wtedy, gdy to konieczne. Żeby tylko nie było tak jak ostatnio. Jakby cały świat nagle kręcił się dookoła dziecka. Tego kiedy się urodzi, ile będzie ważyć i czy okaże się chłopcem.

Patrzyli na nią jak na wariatkę, gdy mówiła, że pracuje bo lubi. Chyba by zwariowała bez dotyku rześkiego porannego powietrza na skórze, gdy rano szła nakarmić zwierzęta; i bez pracy w ogrodzie,  która — wbrew wszelkiej logice — zdawała się pomagać na jej bóle pleców, choć wszyscy ostrzegali, że tylko je pogorszy.

Otrzepując ziemię z roboczych ubrać niemal słyszała w głowie tyradę męża.

 Czuję się świetnie — powiedziała mimowolnie, zupełnie jakby Robert stał obok niej i musiała się przed nim usprawiedliwić.

Mówiła mu to tysiąc razy, aż w jej słowach, nawet gdy pozostawały w jej myślach, zaczęła pobrzmiewać złość. Czasem czuła, że broni się przed wypowiedzianym nie w wprost atakiem. Przed sugestią, że poprzednie poronienia były jej winą.

Potem, gdy ochłonęła, widziała absurd swoich przypuszczań. Robert ją ubóstwiał. Nigdy nie był na nią zły ani nie miał o nic pretensji. Gdy na początku ich małżeństwa przypalała każdą przygotowana potrawę, nie mogąc się przyzwyczaić do starej, wiejskiej kuchni, Robert zjadał wszystko ze smakiem i na koniec komplementował jej talent kulinarny.

Kochał ją. Być może za bardzo. Kochał ją do tego stopnia, że miłość czasem przysłaniała mu zdrowy rozsądek.

Raz, w ciągu siedmiu lat małżeństwa wykrzyczała mu frustrację prosto w twarz. To było niedługo po ślubie, nie zdążyła jeszcze zupełnie wydobrzeć po pierwszym poronieniu. Robert wciąż powtarzał, że nie powinna była dźwigać, nawet na początku ciąży. Wiedziała, że nie miał na myśli nic złego. Że w gruncie rzeczy winił raczej siebie, niż ją. Ale w tamtej chwili nie miało to znaczenia, gdy wykrzyczała mu:

Nie jesteśmy wybrańcami [SnK Levi x Oc]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz