Mosiężna kołatka zastukała donośnie o ciężkie, drewniane drzwi, niosąc echo po ciemnej klatce schodowej kamienicy. Mickiewicz odczekał chwilę, po czym ponowił czynność z lekką irytacją. Dziwne, doprawdy osobliwe. Przecież trafił pod dobry adres, prawda? Zerknął ze skonsternowaniem na pomięty świstek papieru kurczowo zaciśnięty w palcach.
Nie ma wątpliwości, to tu, dlaczego więc nikt nie otwiera, a raczej - dlaczego on nie otwiera?
Ostatnią rzeczą, której pragnął, było taszczenie z powrotem do domu toreb z medykamentami oraz środkami spożywczymi, którymi go obładowano bez słowa, a raczej głębszego wyjaśnienia, bo to co usłyszał, wprawiło go w osłupienie tak ogromne, iż zaczął się zastanawiać, czy to wszystko nie jest czasem senną marą.
Jeszcze parę godzin temu siedział w barze popijając i czekając na Zygmunta, aż nagle zjawił się on we własnej osobie - zdyszany, spanikowany, zagubiony. Jak go nie dopadł, jak nie zaczął nim potrząsać jąkając się i bełkotać trzy po trzy! Przez chwilę Adam myślał, że może Krasiński oszalał, zwariował, wszystko bowiem na to wskazywało.
Jednak młodszy poeta w końcu się uspokoił i zrozumiałym już językiem zaczął nakreślać mu przyczynę jego paniki.
- Słowacki Juliusz ciężko zachorował na grypę, co bardzo mnie martwi, dodatkowo jego chorowitość tylko nasili objawy, potrzebuje on regularnej opieki, a jako że mnie przy nim nie może być, pomyślałem o tobie, Adamie...
Starszy wieszcz siedział w bezruchu, próbując przyswoić słowotok kompana, w głowie pozostały mu jednak tylko strzępki słów zmącone nagłym szokiem.
Wreszcie, po przeciągłym odetchnięciu odezwał się głosem niepewnym:
- Doprawdy, czyż nie ma nikogo, kto mógłby się nim zająć? Posiada on przecie liczne grono znajomych, nieprawdaż?
Blondyn w odpowiedzi potrząsnął tylko głową, a oczy jego pokrył smutek.
- Wiesz, jak wygląda życie na emigracji, mój drogi - każdy jest ci obcy, przyjaciół masz niewielu lub wcale, a jeśli już jakichś masz, okazują się fałszywymi personami lgnącymi do twej sławy czy dorobków, z Juliuszem jest nie inaczej.
Mickiewicz prychnął tylko, podnosząc z pobłażaniem brwi.
- Jesteś pewny, że mówimy o tej samej osobie?
Hrabia westchnął przeciągle, przymykając oczy.
- Błagam Adamie, po prostu mi pomóż, naprawdę życzysz mu chorowania w samotności, bez osoby, która ci pomoże, dotrzyma towarzystwa?
- Zaiste, drogi Zygmuncie, moje towarzystwo jest z pewnością ostatnim, którego pragnie.
Jednak mimo wymówionych słów, przed oczami wieszcza pojawił się obraz ciemnego, pustego pokoju i skutego chorobą Słowackiego - samego, zostawionego na pastwę losu. Miał do niego urazę, ale broń Boże nie życzył mu śmierci.
- Ale...ale mogę przystać ten jeden jedyny raz, to przecie wyjątkowa sytuacja, a na emigracji musimy się wspierać, prawda?
Twarz Krasińskiego momentalnie rozjaśnił uśmiech pełen ulgi oraz wdzięczności. Uścisnął lekko ramię Adama i wyrzekł radosnym tonem:
- Ach, dziękuję ci, dziękuję z całego serca! Nawet nie wiesz, jak ostudziłeś mój niepokój! Nie czas jednak na sentymentalizm, skoro wyraziłeś zgodę, to leć czym prędzej do mieszkania Juliusza i zanieś mu to - wcisnął w dłonie poety dwie zapełnione siatki, po czym wstał raptownie.
Starszy mężczyzna zdębiał.
- Teraz? W tym momencie?
- Nie inaczej mój przyjacielu, nie inaczej, po cóż innego miałbym przytargać tu te torby?
CZYTASZ
[Słowackiewicz One-Shots]
FanfictionDo ust twych usta przycisnę; powieki Zamykać nie chcę, gdy mię śmierć zamroczy; Niechaj rozkosznie usypiam na wieki, Całując lica, patrząc w twoje oczy. A po dniach wielu czy po latach wielu, Kiedy mi każą mogiłę porzucić, Wspomnisz o twoim sennym p...