Kiedy Juliusz uslyszał pytanie Adama, miał wrażenie, jakby znalazł się nagle w odmiennej, paradoksalnej rzeczywistości. Wtedy jedyne co chciał zrobić to roześmiać mu się w twarz, zadrwić, wymieszać z błotem, pozwolić wszystkim swoim emocjom na niekontrolowany wybuch.
Ale stało się inaczej.
Zanim zdążył zrozumieć co się dzieje, uslyszał swoje własne słowa wypływające powoli z jego ust niczym gęsty, lepki miód:
- Dobrze więc.
Od tamtego wydarzenia minął tydzień. Teraz siedział w salonie opatulony kocem i popijał czarną herbatę, rozkoszując się jej przyjemnym, gorzkim smakiem. Doprawdy, obecna sytuacja wychodziła poza skalę absurdu - właśnie relaksował się w domu swojego niedoszłego rywala; ba, wroga nawet, a najgorsze było to, że dobrze mu z tym. Naprawdę dobrze.
Bądźmy szczerzy: jakiej żywej istocie mogłoby być źle mając dach nad głową w postaci cholernej willi z kamienia, kiedy na zewnątrz natura króluje nad wszystkim w zasięgu jej mroźnych okowów? Dodajmy do tego jeszcze kominek i jego ciepło muskające ciało niczym najczulsze pocałunki, miękkie koce, własną sypialnię, ciszę, spokój, no i herbatę.
Cudowną, zbawienną, miksturę.
Zabawne, jak zwykły wywar z zasuszonych liści potrafi wpływać na humor człowieka. W takich chwilach naprawdę zadziwiające jest to, jak mało potrzeba nam do szczęścia i jednocześnie przerażające, jak z pozoru błahe rzeczy mogą znacząco wpływać na nasze samopoczucie.
Beztroskie rozmyślanie było chyba ostatnią rzeczą, której się po sobie spodziewał. Prawdę mówiąc, dopiero teraz dostrzegł coś, co wcześniej wydawało się niemożliwym: przestał katować się myślami o swojej twórczości, o byciu najlepszym, o byciu zauważonym. Wcześniej tylko to zajmowało jego umysł, spętało wolną wolę, spędzało sen z powiek, doprowadzało niemalże do żałosnego skamlenia o atencję, w końcu doprowadziło do pieszej wycieczki w śnieżną zamieć.
Wygląda na to, że przyszła pora odpowiedzieć na pytanie zadane wcześniej przez starszego mężczyznę, a zignorowane i traktowane przez Juliusza z obrzydzeniem, omijane niczym trędowaty człowiek zdany wyłącznie na łaskę Boga.
Dlaczego postanowił igrać z naturą, narazić się na hipotermię, a za tym idącą z nią pewną śmierć? Co było aż tak ważne? To proste. Jego twórczość.
Bo nie oszukujmy się - czy kiedykolwiek w życiu Słowackiego istniało coś o wyższej cenie poza pragnieniem wybicia się, poklasku dla dzieł, które pisał tak namiętnie, którym poświęcał najlepsze lata swojego życia? Może kiedyś istniały takie idee jak rodzina, przyjaciele, miłość, patriotyzm. Na początku kierował się przecież nimi, lecz z czasem stały się tylko wymówką do dalszych prób wydania jakichkolwiek tomików wierszy czy dramatów. Sprawy niegdyś tak dla niego piękne oraz wieczne stały się tylko sztuczną powłoczką otaczającą zawiść i zazdrość krążące wokół twórczości mającej przezwyciężyć najlepszych, a może raczej najlepszego. Cholernego Adama Mickiewicza, celebrytę paryskich salonów.
Ciężko było uwierzyć, że ten sam znienawidzony przez niego mężczyzna uratował mu tyłek i odwiódł od pomysłu kontynuowania nieudanej wycieczki do drukarni w taką pogodę - mało tego; zaoferował mu dach nad głową, co zaowocowało niespodziewaną symbiozą: po kilku tygodniach zdążyli się przyzwyczaić do siebie i swoich nawyków, mniej lub bardziej dziwnych.
Podsumowując, było osobliwie, czasami niezręcznie, lecz mimo wszystko miło.
Jak w domu.
I to było w tym wszystkim najgorsze.
Momentalnie poczuł, jak zaczyna zalewać go dławiąca fala odrazy do samego siebie - to, przed czym uciekał owego feralnego dnia oraz to, z czym walczył przez całe życie, skumulowało się w postaci Adama, a raczej można by rzecz, że przywdziało jego skórę i wygrało. Od chwili bowiem, kiedy otworzył oczy po raz pierwszy na tym bezlitosnym, okrutnym i niesprawiedliwym świecie, postanowiono nałożyć na niego piętno Tego Drugiego. Nieważne więc, jak bardzo by się starał, wypruwał sobie żyły, wylał morze łez, zdarł sobie gardło od krzyków frustracji, nic nie zmieni odwiecznego prawa, jakie rządziło jego mizernym życiem.
CZYTASZ
[Słowackiewicz One-Shots]
FanfictionDo ust twych usta przycisnę; powieki Zamykać nie chcę, gdy mię śmierć zamroczy; Niechaj rozkosznie usypiam na wieki, Całując lica, patrząc w twoje oczy. A po dniach wielu czy po latach wielu, Kiedy mi każą mogiłę porzucić, Wspomnisz o twoim sennym p...