Mroźny, przenikający do szpiku kości wiatr rzucał nim bezlitośnie z boku na bok, kiedy brnął powoli przez zasypaną drogę. Z każdym krokiem czuł, jak opuszcza go coraz więcej sił, oddech staje się krótszy, a ciało coraz mocniej drży pod wpływem zimna.
Niedobrze.
Powieki mógł ledwo co trzymać otwarte, bo śnieg wpadał do nich natrętnie i brutalnie niczym nieproszony gość. Juliusz nigdy by nie przypuszczał, że dopadnie go zamieć, zmuszając tym samym do panicznego szukania jakiegokolwiek schronienia. Nada się wszystko, byleby coś dostrzec przez tą lodowatą zawieruchę. Nie czuł już palców u stóp; pewnie są odmrożone - podobnie z dłońmi, którym nie zdołały pomóc jego chabrowe, ręcznie wyszywane rękawiczki. Coraz to czarniejsze myśli przepływały przez umysł poety, aż nagle potknął się o coś przykrytego grubą warstwą białego puchu i runął na ziemię. Zimno przestało istnieć, zamiast tego nadeszło błogie ciepło - powieki zaczęły ciążyć wręcz błagając o słówko przyzwolenia na przejście do krainy snu.
Czy tak przyszło mu skończyć? Śmierć przez hipotermię? Już widział, jak przypadkowi przechodnie odnajdują po paru tygodniach jego sztywne zwłoki przykryte pierzyną śniegu. Przerażało go to. Nie chciał umierać, Bóg mu świadkiem, ale było mu nagle tak ciepło i rozkosznie: znieczulony na ból, otępiały, senny... Wystarczyło tylko zamknąć oczy i już...już mógł odpocząć...
– Chryste, panie Słowacki, co pan tutaj robi?!
Głęboki, zaniepokojony głos wyrwał go na sekundę z obecnego stanu. Czy przyszło mu już odejść z tego świata? Czy to anioł postanowił go zbesztać za przedwczesne odwiedziny u bram niebieskich? Nagle poczuł, jak zostaje delikatnie uniesiony ku górze przez parę silnych ramion. Jego nozdrza przepełnił wnet korzenny aromat, który wydawał się zanadto znajomy.
– Pójdziemy do mnie, trzeba pana ogrzać - wyrzekł głos, a potem świat zawirował, gdy postać ruszyła w bliżej nieokreślonym kierunku.
Juliuszowi pozostało tylko zaufać nieznajomemu i oddać się nadchodzącej, rozkosznej ciemności.
***
Trzask.
Chrobot.
Chrupnięcie.
To były pierwsze dźwięki, które postanowiły powitać na wpół przytomnego poetę. Poczuł, jak jego twarz obejmuje przyjemne ciepło, a nozdrza wypełnia subtelny zapach świeżo wypranej pościeli. Niedawne zimno i otępienie odeszły w niepamięć; zastąpiło je poczucie bezpieczeństwa, spokój oraz widok kominka, w którym drwa płonęły jaskrawym ogniem, wyrzucając z siebie raz po raz figlarne iskry. Mógłby leżeć tak całą wieczność wpatrzony w taniec tego nieposkromionego żywiołu; szczęśliwy, przepełniony harmonią, ocalony: taki właśnie się czuł. Rozmyślania przerwał mu jednak dźwięk otwieranych drzwi - mosiężna klamka wprawiona w ruch kliknęła, zaś podwoje ciężko skrzypnęły, pozwalając, aby tajemniczy wybawca Słowackiego stanął w progu sypialni.
Nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że zbawienie może stać się jego klęską, a jednak - kiedy zrozumiał, że życie uratował mu nikt inny, tylko Adam Mickiewicz, wręcz mógł przysiąc, że słyszał, jak Fortuna zrywa boki ze śmiechu przez paradoks tej sytuacji.
Poczuł suchość w ustach oraz zakręciło mu się w głowie; nie wiedział co powiedzieć, jak się zachować, ale nie miał pojęcia, że podobne myśli nawiedzały również drugiego pisarza.
Wreszcie starszy mężczyzna postanowił przerwać ciszę, a głos jego brzmiał miękko, przywodząc na myśl delikatny jedwab:
– Dobrze się panu spało?
CZYTASZ
[Słowackiewicz One-Shots]
FanfictionDo ust twych usta przycisnę; powieki Zamykać nie chcę, gdy mię śmierć zamroczy; Niechaj rozkosznie usypiam na wieki, Całując lica, patrząc w twoje oczy. A po dniach wielu czy po latach wielu, Kiedy mi każą mogiłę porzucić, Wspomnisz o twoim sennym p...