Capricorn

1.8K 130 69
                                    


Adam uśmiechnął się sztucznie bodajże po raz setny raz, wysłuchując kolejnych życzeń urodzinowych, identycznych jak wszystkie poprzednie: "zdrowia, szczęścia, sukcesów literackich, dalszego krzewienia patriotyzmu na emigracji, ciągłego natchnienia twórczego", et cetera.

Jego głowę wypełniał ból, skronie mu pulsowały, czuł trudności z oddychaniem przez przebywanie w dusznej, tłocznej sali balowej, a irytacja narastała z każdą chwilą przez bycie w centrum uwagi tłumu arystokratycznej masy napierającej na niego ze wszystkich stron, przekrzykującej się wzajemnie i pozbawiania go możliwości jakiejkolwiek ucieczki.

Była Wigilia, jego urodziny, a mimo tego czuł się osamotniony jak nigdy w życiu.

Jedyne, czego pragnął, to spędzić ten czas spokojnie - z kimś bliskim - poczuć to, co powinno towarzyszyć człowiekowi w święta: ciepło, radość, szczęście...i przede wszystkim miłość. Zamiast tego, trwał tutaj niczym wydmuszka osoby, którą kiedyś był, przyjmując puste, nic nieznaczące komplementy, co tylko powodowało u niego obrzydzenie wobec siebie - wobec tego, czym się stał.

Wtem, jego rozmyślania zostały przerwane przez donośny dźwięk fortepianu, który rozlał się po całej sali, zwracając uwagę wszystkich zgromadzonych osób ku scenie. Mickiewicz od razu rozpoznał szlachetny profil młodego mężczyzny, spod którego palców wydobywała się tak piękna, nostalgiczna, dobrze mu znana melodia. Fryderyk zerknął ukradkiem w jego kierunku, nawiązując z Adamem natychmiastowy kontakt wzrokowy. Muzyk skinął lekko głową, jakby mówił: "uciekaj stąd, póki masz okazję", na co poeta jak najprędzej wymknął się na opustoszały taras.

Oparł dłonie o ozdobną, kamienną poręcz, po czym odetchnął głęboko pozwalając, aby lodowate, zimne powietrze napełniło jego płuca. Mroźna pogoda działała na niego kojąco, oczyszczająco, uwalniając go chociaż na chwilę od natrętnego gwaru, klarując w zamian umysł oraz przynosząc upragnioną ciszę.

Wieszcz przymknął lekko powieki czując, jak delikatne płatki śniegu spadają na jego policzki tylko po to, żeby zaraz stopnieć i zniknąć bezpowrotnie. Słyszał lekki szum wiatru, który poruszał nagimi drzewami w ogrodzie, przytłumiony "Polonez Heroiczny" Fryderyka wydobywający się zza zamkniętych drzwi oraz swój cichy oddech tworzący małe obłoczki pary wylatujące powoli spomiędzy ust.

Nagle, rozwarł gwałtownie powieki, gdy usłyszał za sobą czyjeś kroki. Surowy stuk czyichś butów zbliżał się do niego, niszcząc tym samym jego azyl. Mickiewicz westchnął głęboko przecierając oczy, a następnie zaczął się powoli odwracać.

- Tak, o co cho-

Wypowiedź jego została przerwana momentalnie, bowiem stał przed nim nikt inny, tylko Juliusz Słowacki we własnej osobie.

Szczupła sylwetka drugiego poety rysowała się ostro na tle światła padającego z sali balowej - w jednej dłoni trzymał kryształowy kieliszek wypełniony do połowy czerwonym winem, zaś palcami drugiej odgarniał co chwila wpadające mu do oczu ciemne, kręcone pukle. Brązowe źrenice młodzieńca świdrowały go badawczo, wręcz połyskując w ciemnościach wieczoru, a usta wykrzywione były w kpiącym, próżnym uśmieszku, który Mickiewicz poznawał z daleka.

Starszy mężczyzna odetchnął powoli, szykując się na kolejną konfrontację ze swoim samozwańczym rywalem. Doprawdy, Słowacki nigdy nie marnuje okazji do wszczynania bezsensownych burd - na samą myśl dopadło go zmęczenie większe niż poprzednio.

- Dobry wieczór, Juliuszu.

Mężczyzna naprzeciwko przekrzywił lekko głowę na bok, po czym odparł z wyższością:

[Słowackiewicz One-Shots]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz