Mimo usilnej chęci, nie mógł wygonić z głowy tego głosu. Słodkiego, melodyjnego, łagodnego, wręcz anielskiego. Rozkoszny baryton rozbrzmiewał uparcie, odbierając mu oddech, powodując trzęsienie całego ciała, otulając go niczym ciepły, ciężki pled.
Siedział w swojej sypialni na łóżku - oczy podkrążone, blada twarz. Wypalał fajkę już czwarty raz, starając się kontrolować trzęsienie rąk. Musiał skupić uwagę na czymś innym, lecz to na nic. Słyszał nadal ten piękny głos. Głos Słowackiego. Niedowierzanie oraz szok zostały jego głównymi towarzyszkami przez ostatnie kilka miesięcy. Nie potrafił jasno myśleć, wena go opuściła, stał się rozkojarzony, zamyślony. Czuł tylko jedno - palącą potrzebę usłyszenia znowu śpiewu Juliusza. Uzależnił się już od pierwszego razu, kiedy go usłyszał.
***
Pamiętał, że wyszedł wtedy do ogrodu - potrzebował chwili wytchnienia od gwaru panującego na sali balowej. Oparty o stary dąb, palił w ciszy fajkę, rozkoszując się gwiaździstym niebem, czując delikatny powiew nocnego wiatru na twarzy, wdychając zapach kwiatów rosnących nieopodal.
Wtedy to nastąpiło.
Delikatny, wręcz hipnotyzujący głos rozbrzmiał gdzieś spomiędzy rosnących przy sobie czereśni. Wypełnił Mickiewicza doszczętnie, odbierając mu oddech. Swoją niewinnością nęcił, wzbudzał pragnienie słuchania aż do upadłego. Wiatr akompaniował tej słodkiej piosence, nadając jej eteryczności i tajemniczości.
Mężczyzna poczuł, jak płoną mu poliki, a z ust wydobywają się desperackie pojękiwania z nadmiaru emocji. Czuł się upodlony niczym zwierzę, bezdomny kundel, a wszystko czynił ten głos!
Przeklęty, boski, słodki, okropny, obrzydzający, podniecający: głos.
Musiał wiedzieć, do kogo on należy.
Czuł się jak w jakiejś baśni, krążąc po ogrodzie w świetle miesiąca, szukając czegoś eterycznego, ulotnego.
Desperacko ruszył w kierunku drzewek owocowych, zachowując jak największą ciszę.
Dotarł wreszcie na małą, ukrytą przed nieuważnym okiem polankę, której centrum stanowiła stara, kamienna ławka porośnięta mchem. Na niej to właśnie go ujrzał.
Ciemnowłosy młodzieniec siedział spokojnie jakby zamieniony w posąg. Oczy utkwione miał w rozgwieżdżonym niebie, jakby czegoś się w nim doszukiwał. Jedynymi znakami jego żywotności były brązowe loki podrywane do ruchu przez nocny wiatr, błyszczące pod wpływem blasku księżyca, oraz delikatne wargi, którymi powoli poruszał.
Z nich, właśnie z nich wydobywał się poszukiwany, umiłowany przez Adama baryton.
A posiadaczem tych oto ust był nikt inny, tylko Juliusz Słowacki.
Jego skóra nabrała prawie mlecznego koloru pod wpływem opadających z góry srebrzystych promieni, a szczupła klatka piersiowa podnosiła się i opadała, gdy poeta miarowo oddychał. Twarz miał rozjaśnioną lekkim szczerym uśmiechem, tak odmiennym od jego regularnych skwaszonych czy naburmuszonych min.
Mickiewicz wrósł w ziemię, spijając każdy dźwięk uchodzący spomiędzy warg drugiego wieszcza. Mógłby stać tak całą wieczność, podziwiając ten nieziemski widok. Już dawno wyrzucił w niepamięć swoją niechęć do młodszego mężczyzny, bo jakżeby mógł, skoro Juliusz potrafił tworzyć tak niebiańskie nuty? W ogóle to nie pasowało do jego chłodnego i pyszałkowatego charakteru.
Dźwięk przejął nad nim kontrolę doszczętnie, jakby chciał, aby go pożądać. To zabawne - zostać omamionym przez głos...zostać omamionym przez Słowackiego.
CZYTASZ
[Słowackiewicz One-Shots]
Fiksi PenggemarDo ust twych usta przycisnę; powieki Zamykać nie chcę, gdy mię śmierć zamroczy; Niechaj rozkosznie usypiam na wieki, Całując lica, patrząc w twoje oczy. A po dniach wielu czy po latach wielu, Kiedy mi każą mogiłę porzucić, Wspomnisz o twoim sennym p...