Cor Cordium II

1.7K 112 87
                                    

Wedle obietnicy, Adam odwiedził ponownie Juliusza dnia następnego. Kolejna wizyta miała początek od poprzedniej znacznie przyjemniejszy, bo i obaj poeci diametralnie zmienili do siebie nastawienie, i oboje byli równie zaintrygowani nowo nawiązaną relacją.

Drugie spotkanie zmieniło się więc w trzecie, trzecie w czwarte i nim się spostrzegli, Mickiewicz stałym bywalcem w domu chorego został, towarzystwa mu dotrzymując.

Poznawali siebie coraz lepiej, dawną, prawie zapomnianą więź przy tym odbudowując. Zakończyli wszystkie niedopowiedziane sprawy, objaśnili sobie wszystkie niejasne strony ich sporu, teraz już wspominanego z lekkim zażenowaniem oraz rozbawieniem. Zaczęli znajdywać wspólne pasje, którymi zamiast poezji i polityki były literatura, a także muzyka. Ich rozmowy pełne były identycznych poglądów w wielu sprawach, nie obywało się jednak bez zadziornych uwag, lecz za każdym razem owa sprzeczka znikała pod wpływem zbywania jej żartami, co kończyło się śmiechem obu stron i wzrostem obopólnej, tak nierealnej sympatii.

Słowacki zdrowiał z dnia na dzień, jego policzki kolorów nabierały, a ciało stawało się ponownie szczupłe, nie grypą wychudzone. Można by nawet powiedzieć, iż to obecność Mickiewicza sprzyjała jego zdrowiu bardziej, niż jakikolwiek medykament.

Wreszcie nadszedł czas kolejnej wizyty. Jako, że był grudzień, pogoda stała się mroźna, a o godzinie siedemnastej panował już półmrok. Wielkim wybawieniem dla Adama było więc wkroczenie do przytulnego salonu Juliusza, gdzie ciepło kominka mogło rozgrzać jego zziębnięte przez zimowy wiatr ciało.

Młodszy poeta siedział w wysokim, miękkim fotelu, drobną figurę opatuloną miał grubymi kocami, na kolanach spoczywała mu książka, a w dłoni trzymał delikatnie filiżankę z parującą herbatą. Gdy ujrzał w progu Mickiewicza, uśmiechnął się ciepło, przechylając jednocześnie głowę lekko w bok.

- Proszę, usiądź - pewnie jesteś zmarznięty, przy kominku lepiej ci będzie.

Tak więc uczynił, spoczywając na bliźniaczym meblu, który po drugiej stronie dębowego stolika stał. Prawdą były słowa Juliusza, bowiem zaledwie po sekundzie żar płonącego drewna przyjemnie otulił jego wychłodzone kończyny.

Mickiewicz spojrzał na niego z wdzięcznością, po czym już bez czekania na przyzwolenie pochwycił z mebla obok porcelanowy, ręcznie malowany dzbanek, aby herbaty sobie nalać. Wszystko w ciszy całkowitej się odbywało; dopiero gdy podniebienie swe krzepiącym naparem uraczył, Słowacki wyrzekł, pełen zadowolenia:

- Zanim żeś przybył, lekarz zawitał do mnie z wizytacją kontrolną; wyjawił mi, że pod koniec tygodnia wyzdrowieję już całkowicie!

- Toż to znakomita wiadomość! - odparł starszy ze śmiechem, przeczesując przy tym potargane włosy.

Oczyma wyobraźni widział, jak będą mogli spędzić wspólnie czas poza kamienicą, która stała się ich jedynym miejscem spotkań przez grypę młodzieńca: wspólne wizyty na paryskich salonach - już widział szok wszystkich tych nadętych arystokratów, gdy zobaczą odwiecznych rywali jako przyjaciół najbliższych, a co dopiero Zygmunt, Fryderyk i Ferenc powiedzą!

Na samą myśl o reakcji kompanów czuł niekontrolowane rozbawienie: Krasiński na pewno popędzi do Delfiny, aby zdać jej pełną relację, Chopin dostanie niekontrolowanego napadu kaszlu, a Liszt zacznie wykrzykiwać w radości nieokreślone słowa po węgiersku.

Adam przerwał swe rozmyślania, kiedy dostrzegł skonfundowane spojrzenie Juliusza.

- Och, wybacz! Wyobraziłem sobie tylko, jak zareagują inni, kiedy dowiedzą się o wszystkim co zaszło!

Słowacki zaśmiał się lekko, rozchylając przy tym swe różowe, delikatne usta.

- Tak, to dopiero komiczne będzie! Lecz przedtem skazany jestem na wegetowanie tutaj... - mruknął, ogarniając wzrokiem salonik.

[Słowackiewicz One-Shots]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz