Rozdział 7

155 15 2
                                    

Mama jest naprawdę spoko. Interesuje się moją szkołą, gotuje mi to, co lubię, a nie lubię za wiele. W sobotę jemy rosół jedynie na włoszczyźnie, bez natki pietruszki. Na drugi dzień pomidorowa, tylko z ryżem. W poniedziałek naleśniki wyłącznie z dżemem truskawkowym. We wtorek pizza na cienkim cieście, margherita. W środę pierogi z serem i jogurtem, na słodko. W czwartek zupa warzywna krem, z grzankami na oliwie z oliwek, w piątek kopytka z cukrem i cynamonem. W sobotę rosół, a potem powtórka menu z ostatniego tygodnia.. Muszę mieć stabilizację — tak twierdzi moja psycholog. A ja się z nią zgadzam. Odwala mi, gdy dzieje się coś nieoczekiwanego.

Wracając do żarcia. Mięsa nie tknę, ryb też nie. Jak mogę jeść coś, co miało oczy, bijące serce, żyło i zostało zabite? Mam już obcykane wszystkie religie świata, chcę wiedzieć, co czeka mnie po śmierci. W reinkarnację wierzę chyba najbardziej. Dlatego między innymi sprzeciwiam się spożywaniu czegoś, co przed momentem było istotą żywą. Gdy tylko pomyślę, że po śmierci będę krową albo świnią — pasioną paszą, ściśniętą w klatce, taplającą się kopytami czy racicami w gównach koleżanek niedoli — tylko po to, by jakiś łajdak w zakrwawionym fartuchu ubił mnie siekierą, albo jakaś niunia zapłaciła za fragment mojego karku kartą płatniczą w mięsnym, po to by przypieczono mnie na grillu z okazji rozpoczęcia sezonu letniego, dostaję ataku paniki. Kiedyś często miewałam takie ataki. Teraz rzadziej. Wpadam wtedy w histerię i rozpieprzam wszystko, co podejdzie mi pod ręce, albo wręcz odwrotnie, zamieram i popadam w kilkutygodniową depresję. Na ciężkie stany mam swój niezawodny zestaw: trójpierścieniowy lek przeciwdepresyjny plus neuroleptyk — choć już dawno nie szprycowałam się mocnymi lekami. Ostatnio wystarcza mi coś na uspokojenie na noc, i Paralityk. Tak nazywa się mój kot (dawkowanie przez cały dzień i w nocy wskazane). Uwielbiam go przytulać. Głaszczę go po miękkim szarym futerku, a on mruczy i wyciąga się rozkosznie. Kocham go tak bardzo, że gdy wieszałam się za pierwszym razem, nie mogłam powstrzymać łez, że już nigdy go nie zobaczę. Był wtedy młodym kociakiem, teraz jest dostojnym kocurem. Pewnie dzięki niemu mnie odratowali, bo podobno miauczał tak głośno, że aż zagłuszał muzykę. Matka weszła wtedy do mnie na górę. Głupio wyszło. Biedaczka nie mogła otworzyć drzwi, bo powiesiłam się na klamce.

Do dzisiaj mam wyrzuty sumienia. Ale to nie ona miała mnie znaleźć. O tej porze powinna być na zajęciach z trampolin — matka skacze, bo uważa, że jest za gruba. Bruno wyszedł z domu do kumpla. To ojciec miał mnie zobaczyć jako pierwszy. Celowo nastawiłam głośno muzykę, bo wiedziałam, że to go rozzłości. Gdy wracał z pracy, a w domu było zbyt głośno, dostawał białej gorączki. Tamtego wieczoru miał wejść na górę, otworzyć z trudem drzwi do mojego pokoju z zamiarem solidnego opieprzu i... SURPRISE!

Taki miałam plan.

Ale ojciec został w robocie. Matka zapomniała na zajęcia ręcznika, a że poci się jak mysz, to się wróciła. Usłyszała muzykę i miauczącego jak hamujący pociąg Paralityka, weszła na górę i...

Ściska mnie w gardle, jak o tym myślę.

Idę zjeść ten rosół. Mama zrobiła go specjalnie dla mnie.

A jeszcze mała dygresja — ojciec, po roku niezmiennego obiadowego menu, zaczął stołować się bliżej swojego miejsca pracy. Tak, w soboty i w niedziele też pracuje. Czasami nie ma go w domu nawet kilka tygodni. I chwała Bogu. 

SCHIZISOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz