Nienazwana część 1

20 0 0
                                    

dni mijały, zmieniały się w tygodnie, a tygodnie z kolei zmieniały się w miesiące; te ostatnie dłużyły się jakby nieskończenie; to właśnie one potrzebowały aż tak ogromnej, szlachetnej liczby "12", by wreszcie przekształcić się w lata; w lata, które nieubłaganie zwiększały swój nominał na coraz to większy; one rosły niczym stawki zakładów lekarzy; prze najróżniejszych zakładów; a te, zaczynały się od godziny, o której ten jeden, specyficzny pacjent postanowi opuścić przyszpitalną kapliczkę; idąc przez tytuły książek, które jeszcze nie zawitały na półce młodego, lecz coraz starszego chłopaka; kończąc na zwykłej; niezwykłej; dacie opuszczenia przez niego tego miejsca; miejsca, które od lat było jego domem; miejsca, które od lat zarzekało się, że już tylko chwila dzieli je od odkrycia i pozbycia się choroby właśnie tego, jedynego, zmęczonego już chłopaka; miejsca, które powinien on opuścić już dawno; bardzo dawno temu;

dni mijały, a leki się zmieniały; raz działały lepiej; raz gorzej; raz chłopak był w stanie śmiać się godzinami z jednego, śmiesznie brzmiącego słowa w swojej ulubionej lekturze; a raz przepłakiwał całe noce siedząc na szpitalnym korytarzu; na samym jego końcu; w miejscu, gdzie znajdowały się przeszklone, lecz zalepione bezsensownymi naklejkami drzwi wyjściowe; w miejscu, które jako jedyne dzieliło go od wolności; od prawdziwego życia; od prawdziwego domu; i od prawdziwego, jedynego, choć jednocześnie tak bolącego powodu do życia; chłopak ten wiedział, że jego powód do życia już dawno tym powodem powinien nie być; oh jak doskonale to wiedział; wiedział też, że jeszcze trzy lata temu nic by go nie powstrzymało od zabicia właśnie tego powodu; wiedział; wiedział tak wiele; wiedział również, że Taehyung nigdy by mu tego nie wybaczył; wiedział, że on wróci; wiedział, że Tae gdzieś tam jest i obserwuje jego poczynania; wiedział, że jedyne co jest w stanie zmusić jego przyjaciela do wyłonienia się z ukrycia; do ogrzania swego zziębniętego ciała w tak bardzo palących promieniach słonecznych; jedyne co jest w stanie go do tego zmusić, to Jungkook; Jeon Jungkook; chłopak, który w krótkim czasie okazał się dla Taehyunga całym światem; oraz w jeszcze krótszym czasie przekształcił się w jednego z czterech jeźdźców zagłady; rozpoczął on apokalipsę i odszedł obserwując jak czerwone płomienie trawią duszę jego jedynej, szczerej, lecz nieistniejącej miłości; bo Taehyung nigdy nie istniał; nigdy nie istniał nikt taki jak Kim Taehyung; a skoro nie istniał Kim Taehyung - nie istniał również i jego przyjaciel; tak, V również nigdy nie istniał; obie te jednocześnie tak silne, ale i przestraszone świadomości; one nigdy nie istniały w rzeczywistości; nigdy nie powstała data urodzin Kima i nigdy nie ustanowił on daty swojej teoretycznej śmierci; to wszystko, te wszystkie mniej lub bardziej bolesne, spisane w rozpadającym się pamiętniku słowa; one wszystkie, co do jednego; nie należały ani do wiecznie dziecinnego, choć tak skrajnie dojrzałego Taehyunga; ani do wycofanego, chłodnego, a jednocześnie tak opiekuńczego V; te wszystkie słowa; one wszystkie; nigdy nie należały do żadnego z tych dwóch, nierozłącznych przyjaciół; przyjaciół, którzy byli prawdziwi tylko i wyłącznie dla siebie nawzajem; dla siebie nawzajem oraz ich wspólnej miłości; miłości, która była jedynym, prawdziwym elementem tej historii; miłości, która jako jedyna posiadała ludzkie prawa;

Panie Jeon - odezwała się jedna z przechodzących tamtędy pielęgniarek - proszę dać sobie pomóc ten ostatni raz;

kobieta powoli zbliżyła się do roztrzęsionego chłopca i niemal z matczyną wprawą chwyciła go pod kościstymi, wiotkimi oraz boleśnie obdrapanymi ramionami, by już po chwili prowadzić te drobne ciało do sali na drugim końcu oddziału; oddychała ona niespokojnie, jakby prowadząc wewnętrzną walkę sama ze sobą, czy aby na pewno to, co robi, jest właściwe; próbowała się uspokoić; kochała tego bruneta z całego serca; mogła wręcz przysiąc, że pokochała go już kilkanaście lat temu, gdy jako zaledwie kilkulatek, stawił się wraz z rodzicami w drzwiach; w tych oto przeklętych drzwiach; w drzwiach, które były tak samo nienawidzone przez Jungkooka, jak i przez nią;

- Pani Min - słaby głos opuścił trzęsące się od nadmiaru emocji wargi chłopca, który właśnie dzięki pomocy wspomnianej przez niego osoby, opadł powolnie na znajome pierzyny;

- tak dzieciaku, jestem tutaj - pielęgniarka uśmiechnęła się pokrzepiająco, podczas gdy zajmowała się podłączaniem odpowiedniej, również znienawidzonej przez oboje z nich kroplówki;

- czy jest Pani prawdziwa - jedno, tak bolesne, lecz tak zrozumiałe pytanie; pytanie, które padało zdecydowanie zbyt często;

- jestem prawdziwa Kookie - kobieta przysunęła się do swojego podopiecznego i uważając na wszelkie rurki, przyciągnęła go do swojej piersi; tuż w miejscu serca; tuż w miejscu tego tak szybko i tak boleśnie bijącego serca - oczywiście, że jestem prawdziwa - wyszeptała już ostatecznie pozwalając przejąć uczuciom górę, a łzom powolnie opadać na bladą, niegdyś pełną koloru skórę tego biednego, tak bardzo przestraszonego, tak bardzo zagubionego człowieka; człowieka, który nie mógł się już nazwać ani chłopcem, ani mężczyzną; człowieka, który sam już do końca nie wiedział, czy tym człowiekiem tak naprawdę jest; oraz czy kiedykolwiek nim był;

dot.

dot. [taekook]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz