Czarny cień prześlizgnął się po ścianach budynku, z gracją wskoczył na parapet i z jeszcze większą gracją wykopyrtnął się na podłogę. Bogu czy innym istotom wyższym dzięki, że na podłogę, a nie na bruk siedem metrów niżej, ale kto wie, może upadek i śmierć na miejscu był lepszy niż guz na głowie, o mało co nie skręcony kark i wizja powolnego umierania na dywaniku u właściciela za szlajanie się po nocy.
- Patrzcie chłopaki, kto to do nas przyszedł!
Właściwie to właściciel nie wydawał się już taką najgorszą opcją.
Czym prędzej zerwał się na nogi i bezwiednie odrzucił grzywkę do tyłu ruchem głowy. Tamten zareagował na ten gest niekontrolowanym uśmieszkiem.
- Toż to nasz mały Galra! - tym razem uśmiechnął się całkiem kontrolowanie, uśmiechem szyderczym i obrzydliwym do tego stopnia, jak tylko obrzydliwy może być uśmiech. Ach, ile by dał, żeby móc skompromitować swojego oprawcę przed całą jego bandą, wspominając o tym, że on sam również zalicza się do owej rasy...
Lepiej nie. Nie warto kończyć żywota jako pasza dla świń.
- Sendak - syknął przez zęby. Szczęka wciąż bolała go od walki sprzed dwóch tygodni, dlatego tym razem nie miał zamiaru się bić. O nie, to zbyt ryzykowne. Wręcz bardziej niż wymykanie się z internatu po ciszy nocnej przez okno na drugim piętrze. Musiał uciekać, tylko gdzie? Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, zszedłby na ziemię trochę po dachu, a trochę po rynnie, oczywiście zachowując wszelkie środki ostrożności, takie jak niepatrzenie w dół i udawanie że przecież na dole jest miękka trawka i niepowodzenie misji skutkowałoby jedynie paroma siniakami. A żeby zachować te środki, musiał to zrobić w ciszy i spokoju, bez młotka z ostatniego rocznika gramolącego się za nim.
- Dzidzia - parsknął i postąpił krok co przodu. Ofiara cofnęła się o krok, teraz wręcz opierała się tyłkiem o niski parapet i jeden nieuważny ruch mógł skończyć się wycieczką do krainy wiecznych łowów...
Nie czekając na reakcję, spiął się w sobie, złapał framugę i rzucił do przodu, na dach niższego skrzydła budynku. Nie patrzył, czy go gonią, czy woleli sobie odpuścić, i tak miał inne sprawy na głowie - chociażby to, że dachówki były wciąż śliskie po wczorajszym deszczu i właśnie przez swoją nieuwagę zsunął się w stronę ziemi. Stało się to tak szybko i niespodziewanie, że zareagował już dopiero w powietrzu, z całej siły chwytając się rynny. Zardzewiałe mocowanie jednak wytrzymało i mógł spokojnie przesunąć się do rury spustowej, po której to miał zejść i zakończyć swoją ewakuację. I chociaż wiedział, że nie będzie to tak łatwe, jak się wydaje, jego dłonie drżały i piekły od zadrapań, gdy już biegł do lasu. Może i nie było to najbezpieczniejsze miejsce o trzeciej nad ranem, ale znał przecież drogę na pamięć. Przeskakiwał nad kolczastymi krzewami, zapadał się w mchu i miękkiej ściółce, nieraz potykając się o wystający zarodek góry zrębowej i płosząc leśne zwierzątka. Wreszcie dotarł do celu i zwalił się na szorstki kamień, teraz mokry od wilgoci w powietrzu, ale wyjątkowo mu to nie przeszkadzało. Musiał odpocząć; nogi i ręce drżały mu jak po tabletkach ekstazy, na dłoniach i pod paznokciami wciąż miał rdzę, która piekła najmniejsze skaleczenia i doprowadzała go niemal do załamania nerwowego. Niechętnie wstał, uklęknął przy tafli jeziora i przemył dłonie zimną wodą. Może i był szczepiony, ale nie zamierzał ryzykować.
- Co ty robisz? - jego uszu dobiegł cichy okrzyk z oddali, najprawdopodobniej z drugiego brzegu. - Wypierdalaj, niszczysz mi kompozycję!
- Kompozycję-srompozycję! - odkrzyknął, nie zastanawiając się w ogóle, z kim rozmawia, ani kto do cholery miałby przebywać w lesie w środku nocy. - Sam wypierdalaj, to moje jezioro!
- Ach tak? Jakoś nigdzie nie widzę tabliczki z napisem "teren prywatny"! - źródło głosu postanowiło się ujawnić i podejść bliżej. To był chłopak, najprawdopodobniej w tym samym wieku, w rękach trzymał chyba szkicownik, ale trudno było to stwierdzić z tej odległości.
- Ktoś ty? - zareagował ze stanowczo zbyt dużym opóźnieniem.
- Lance McClain - przedstawił się i błysnął nieskazitelną bielą zębów, jeszcze bardziej wyróżniającej się na tle ciemnej karnacji. - Czyżbyś był tak oszołomiony moją osobą, że dopiero teraz pytasz?
Spojrzał na niego z ukosa, wykorzystując okazję, by mu się przyjrzeć. Latynos, krótkie włosy, spiczasty podbródek, z wzrostem prawdopodobnie trzykrotnie większym niż ilość punktów IQ. Zielona bluza, jeansy i przetarte tenisówki. W jednej dłoni szkicownik, w drugiej coś, co wyglądało na długopis, ale równie dobrze mogło być ołówkiem automatycznym.
- Masz... irytującą mordę - stwierdził bez namysłu, ale zanim rozmówca zdążył zareagować, wstał, otrzepał ręce i wyciągnął do niego dłoń. - Keith Kogane.
- Więc twierdzisz, że to twoje jezioro? - wbrew oczekiwaniom zamknął jego rękę w przyjacielskim uścisku. - Muszę cię zmartwić, panie Emogrzywka, ale przychodzę tutaj zawsze we wtorki, piątki i soboty.
- A ja w poniedziałki, środy i niedziele - odwdzięczył się tym samym, fukliwym tonem.
- A więc witaj, towarzyszu. Obawiam się, że jedynym wyjściem jest komunizm.
- Słuchaj, panie Wielkie Czoło, kiedyś przychodziłem tu siedem dni w tygodniu i nigdy ciebie nie widziałem, więc to jezioro, ten las, a przede wszystkim ten pierdolony kamień, to wszystko jest znacznie bardziej moje niż twoje.
- Hola hola Mullet, ja tu robię zadanie domowe, ty tylko myłeś łapska. - w tym momencie zauważył podejrzaną ciecz na rękach rzeczonego Mulleta, i czym prędzej wytarł dłoń o spodnie. Co prawda, krew na białych jeansach wyglądała znacznie gorzej (przynajmniej dla osoby z przyszłości, która będzie zmuszona to prać), ale przynajmniej nie dawała poczucia bycia współzbrodniarzem.
- Zadanie? - w szkicowniku? Ach, a więc chodzi do szkoły z profilem plastycznym. W promieniu dziesięciu kilometrów była jedna taka szkoła, i do niej też uczęszczał on sam. - W której jesteś klasie?
- Pierwszej. Ty też z liceum dla pojebów artystycznych? Jaki profil?
Zawahał się przez chwilę.
- Taneczny. - odpowiedział wreszcie. Tamten pokiwał głową z udawanym zrozumieniem. Od razu widać, że nie zna się na sporcie. - A ty? Grafika tradycyjna czy-
- Tradycyjna, tradycyjna, skarbie - uciszył go gestem. - Nawet nie próbuj wspominać o digitalu, o tym... o tym... zamachu na naturalność, piękno i powód, dla którego sztuka jest sztuką. Warstwy? Transparentne tło? Pixel-art? - skrzywił się z niesmakiem - to wszystko bzdura! Prawdziwa sztuka rodzi się gdzieś we wnętrzu, i może być wylewana tylko na prawdziwy, żywy papier, inaczej stanie się martwa. I nie zaczynaj mi tu bredzić o tym że jest łatwiej, że jest szybciej, nie! W sztuce nie ma łatwiej, nie ma szybciej, w sztuce się płynie, w sztuce się lata, trzeba się jej oddać, a ona tworzy się sama!
Słuchał tego z coraz bardziej znudzonym wyrazem twarzy. W którymś momencie aż usiadł na SWOIM kamieniu, a tamten nagle przerwał swój wykład i rzucił się do szkicownika.
- Czy ty rysujesz mnie??? - miał ochotę wstać i stąd uciec, przecież nie zgodził się na to, by być obiektem do uwiecznienia na papierze z podpisem "praca domowa".
- Nie ruszaj się... czekaj, twarz trochę w prawo... - praktycznie nie patrzył na kartkę, tylko na niego, jakby się bał, że mu ucieknie. - No, nie sraj się tak, na księżyc patrz.
Chciał powiedzieć, że całe niebo skrywały granatowe fale chmur, ale widząc, z jakim zapałem Lance szorował ołówkiem po papierze, zdołał się powstrzymać. Zapatrzył się w niebo, w miejsce, w którym przy prędkości wiatru, jaki aktualnie szalał w górnych partiach atmosfery, może za kilka minut faktycznie pojawi się księżyc.
A więc jedynego kolesia, który jeszcze nie wiedział, że jest Galrą, poznał o trzeciej w nocy, w środku lasu, odrabiającego zadanie. Czy naprawdę psychopatom nie jest dane poznać kogoś normalnego, a nie tylko innych psychopatów?
CZYTASZ
Lake
FanfictionCiemna sylwetka wyłoniła się jakby znikąd, dosłownie spadła z nieba, a on poczuł się, jakby właśnie objawił mu się jakiś anioł wojny - tak piękny, delikatny i lekki, jakby z pleców naprawdę wyrastały mu skrzydła, tańczył wciąż w powietrzu, błyskając...